18. Pančevo Jazz Festival (Pančevo, Kulturni centar Pančevo, 5-8.11.2015)

Festiwal jazzowy w Pančevie? A gdzie to w ogóle jest? To zapewne pierwsza reakcja na tytuł tego artykułu. W gorączkowym, a szybkim dzisiejszym życiu mało zwracamy uwagę na imprezy kulturalne, w których osobiście nie bierzemy udziału. Czasami warto jednak wyjść poza własną strefę komfortu i spróbować czegoś, co sprawi, że chociaż przez chwilę poczujemy się jak odkrywcy nowych szlaków, w tym przypadku szlaków muzycznych.

Serbia to taki kraj, którego kalendarz kulturalny wręcz upchany jest wszelkiego rodzaju festiwalami jazzowym, tak jakby miasta z populacją powyżej stutysięczną (Kragujevac, Šabac, Subotica, Valjevo, Kosovska Mitrowica, Nisz, Nowy Sad) miały odgórne zalecenie, aby taką imprezę zorganizować. Konia z rzędem temu, kto znajdzie inne takie państwo na świecie.

Pančevo to niewiele ponad 120-tysięczne miasto położone przy ujściu rzeki Temesz do Dunaju. Ta atrakcyjna na pozór lokalizacja nie przekłada się jednak na liczbę turystów odwiedzających to miasto. Powodem jest duże zanieczyszczenie spowodowane bliską lokalizacją rafinerii ropy naftowej i wielu fabryk. Jego mieszkańcy nie wyobrażają sobie jednak życia gdzieś indziej. Jednym z powodów może być mnogość imprez kulturalnych, wśród których znajduje się omawiany tutaj festiwal jazzowy, którego tegoroczna edycja była już osiemnastą z kolei. Impreza ta odbyła się w trzy dni po festiwalu jazzowym w Belgradzie, położonym zaledwie około 20 kilometrów od Pančeva.

Mistrzem ceremonii i jednocześnie dyrektorem artystycznym festiwalu był człowiek, który swoim talentem, wieloletnią i pełną gorliwości i poświęcania się pracą położył ogromne zasługi dla serbskiej sztuki. Tym człowiekiem był Vojislav Pantić.

Maja Alvanović (fot. Rita Pulavska)

Cały festiwal był bardzo kompaktowy, bowiem wszystkie koncerty i jam session odbyły się w jednym miejscu – tamtejszym domu kultury. 4-dniowy event ściągnął do Pančeva dziennikarzy aż z 12-tu krajów, m.in.: USA, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Holandii, Łotwy, Rumunii, Bułgarii i po raz pierwszy Polski. Dziwne? Nie, jeśli spojrzymy na program tego festiwalu, który obejmował gwiazdy jazzu największego formatu. Zdumiewający jest jednak fakt, że za karnet uprawniający do wstępu na wszystkie koncerty tej imprezy trzeba było zapłacić równowartość 10 euro?! Możliwe jest to chyba tylko w Serbii. Podobno sztuka jest bezcenna, ale chyba nikt tak niewiele za taką jakość jazzowego kunsztu jeszcze nie zapłacił. Dodatkowo w foyer domu kultury odbywały się conocne jam sessions oraz prezentowana była wystawa zdjęć renomowanego brytyjskiego fotografa Tima Dickesona.  

Kurt Elling (fot. Rita Pulavska)

Festiwal rozpoczął się serbskim akcentem. Jako pierwsze wystąpiło Majamisty Trio (Maja Alvanović – fortepian, Ervin Malina – kontrabas Ištvan Čik – perkusja). Klasycznie wykształcona Maja skupia się na melodyce bardziej niż na innych elementach muzycznego dzieła. W jej grze wszystko jest pod kontrolą, nie ma  przypadkowych dźwięków, dominuje dokładność i precyzja. Inspiracją dla wiecznie uśmiechniętej pianistki jest impresjonizm, odgłosy przyrody, a gra na fortepianie jest dla niej niemal tak naturalna jak oddychanie. Repertuar pochodził z ostatniej płyty tria zatytułowanej „Love”. Wśród oryginalnych kompozycji Maji, jak: Chat with Gagarin, Coolah Trance, Careless Moment, Rain Dots znalazł się również evergreen Misty. Do oryginalnego tematu dodane zostały zupełnie nowe motywy, dzięki czemu ta piękna interpretacja utworu Errolla Garnera zabrzmiała, jakby była to własna kompozycja tria. Wyjątkowy był również najbardziej liryczny utwór Love, gdzie w chórkach zaśpiewali perkusista wraz z kontrabasistą, który poszczycić się może również bardzo estetyczną jak na jazzowe standardy grą smyczkiem. Jeśli pokusić się miałbym o porównanie z polską sceną jazzową, to styl gry Maji Alvanović zbliżony jest do naszego Leszka Możdżera, co oznacza, że przy odpowiedniej promocji trio to mogłoby zdobyć u nas w kraju sporą popularność, czego im bardzo życzę.

Kolejnego artystę, który pojawił się na pančewskiej scenie nikomu nie trzeba przedstawiać, ale gwoli ścisłości i niejako przy okazji zapowiedział go wybitny amerykański krytyk muzyczny – Thomas Conrad. Słowa the best living jazz vocalist in the world nie były na wyrost. Kurt Elling wraz ze swoim zespołem (John McLean – gitara, Stu Mindeman – klawisze, Clark Sommers – gitara basowa, Ulysses Owens Jr.) wkroczył na scenę niczym bokser na ring i już na samym początku zaatakował publikę klasykiem grupy U2 Where The Streets Have No Name. Z jego ostatniej płyty usłyszeliśmy również śpiewany w języku hiszpańskim Si Te Contara. Kurt Elling był niczym wulkan nieokiełznanej energii, który potrafił udoskonalić naturę swego głosu do najpiękniejszych w muzyce tonów. Weźmy przy tym pod uwagę fakt, że artysta ten gra ponad 200 koncertów rocznie! Jak on to robi, pozostanie tylko jego tajemnicą, ale pasja, euforia i entuzjazm, z jakim śpiewa na każdym potrafi zrobić wrażenie. Instrumentaliści również mieli sporo miejsca do solowych popisów, ponieważ zespół Ellinga to band jak najbardziej kompletny. Po ostatnim Nature Boy ludzie wstali z miejsc i nagrodzili artystów prawdziwymi grzmotami oklasków. Skylark na bis uzupełnił ten wyjątkowy pod każdym względem koncert.

Dave King (fot. Rita Pulavska)

Poprzeczka zawieszona przez Kurta Ellinga na samym początku festiwalu wydawała się być w zasięgu moich faworytów z The Bad Plus (Reid Anderson – kontrabas, Ethan Iverson – fortepian, Dave King – perkusja). Wszystko zaczęło się zgodnie z oczekiwaniami. Utwory Pound for Pound oraz Gold Prisms Incorporated zabrzmiały spokojnie, ale dosadnie i z charakterystycznym dla The Bad Plus dostojeństwem. Kolejne utwory Self Serve, Mr Now, I Hear You z płyty „Inevitable Western” jednak nie porywały i to raczej nie dlatego, że nie niosły one ze sobą elementu przebojowości. Problem raczej tkwił w tym, że muzycy wyglądali na bardzo zmęczonych i z myślami zupełnie gdzieś indziej. Mistrzowie koncertowej reżyserii podczas tego występu zupełnie zapomnieli o dynamice. Zwłaszcza partie solowe Ethana Iversona wypadały mało efektownie, znacznie poniżej jego możliwości nawet w takich ofensywnych utworach jak The Empire Strikes Backwords. Zagrane na koniec Re-Elect That, Seven Minute Mind oraz utwór Film autorstwa Aphex Twin pobudziły już trochę zasiedziałą publiczność. Mimo że Bad Plus nie byli sobą, to wciąż wypadli na plus, ale oczekiwania, chyba nie tylko moje, były znacznie większe.

Get The Blessing (for. Rita Pulavska)

Powyżej oczekiwań wypadł natomiast Get The Blessing (Pete Judge – trąbka, Jake McMurchie – saksofon, Jim Barr – gitara basowa, Clive Deamer – perkusja). Jednym z powodów była doskonała akustyka sali, gdzie nawet tak głośne, a czasami nawet jazgotliwe zespoły jak ten brzmią znakomicie. Brytyjczycy koncert otworzyli na pełnym gazie od utworu Low Earth Orbit i nie oszczędzali się aż do samego końca. Podobnie jak i publiczność, która podczas przebojowego OC DC wyklaskiwała muzykom rytm aż do samego końca. Brytyjski humor przejawiał się najwyraźniej w zapowiedziach do poszczególnych kompozycji, z których dowiedzieć się można było, że zielony śledź to ryba, której nie można ufać, a utwory o astronomii brzmią czasem jak utwory o astrologii. Band z Bristolu z upodobaniem stosował pogłos, co nie przełożyło się jednak na chaos. Partie solowe nie były skomplikowane, a w przypadku Jima Barra na basie brzmiały wyjątkowo ciężko i siermiężnie. W tym dźwiękowym szaleństwie była metoda, a melodyczna prostota potrafiła uświęcić środki. Zespoły takie jak Get The Blessing są bardzo potrzebne na jazzowej scenie, gdyż trafiają do młodej publiczności i otwierają im drzwi do szerszego jazzowego repertuaru. Zespół, który czasami należy brać z przymrużeniem oka, co bynajmniej nie umniejsza ich wartości.

Urodzony na Ukrainie, ale na stałe mieszkający w Serbii saksofonista Max Kochetov to bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych twórców pochodzących z tej części Europy. Prezentowany przez jego kwartet materiał zarejestrowany został na płycie „13.30”. Szybko przekonać się było można, że to artysta obdarzony niezwykłą inwencją melodyczną, nienaganną techniką gry, pięknym brzmieniem instrumentu i prawdziwym talentem kompozytorskim. Jednym z utworów najłatwiej zapadających w pamięci była ballada Samvatas. Jej tytuł to stara nazwa Kijowa, miasta, z którego pochodzi ten artysta. Charakterystyczna słowiańska liryka i nostalgia to najłatwiej rzucające się w ucho cechy gry Kochetova. Artysta, którego warto uważnie obserwować, bo chociaż niepozornie wygląda, to talent i możliwości ma ogromne.

Gary Bartz (fot. Tim Dickeson)

Gary Bartz to zasłużony 75-letni saksofonista, który grał z takimi artystami, jak m.in.: Miles Davis, Jackie McLean, Mccoy Tyner, Dave Holland, a także nasz nieodżałowany Jarosław Śmietana (płyta „African Lake”). Do Pančeva przyjechał wraz ze swoim kwartetem, w skład którego wchodzą: Barney McAll – fortepian, James King – kontrabas, Greg Bandy – perkusja. To, co zagramy zależy od Was – powiedział na przywitanie amerykański saksofonista, nie wiedząc jeszcze, że gra przed audytorium, które nie puszcza takich słów mimochodem. Artyści nie robili przerw pomiędzy poszczególnymi utworami, które kolejno inicjował na saksofonie lider kwartetu. W miarę upływu czasu koncert nabierał rumieńców. Gary Bartz w swoją grę wkładał całe serce, pasja i radość gry były niepodważalne, a reakcja słuchaczy coraz bardziej żywiołowa. Zjawiskowo zabrzmiała ballada Sidneya Becheta Si Tu Vois Ma Mère, którą spopularyzował w filmie „Midnight In Paris” Woody Allen używając jej jako temat przewodni. Styl i intonacja gry przeszły nawet najpochlebniejsze wyobrażenia znawców. Bartz ujął audytorium prostotą i jasną w przekazie muzyką, która swe korzenie ma w latach 50-tych. Bartz okazał się artystą autentycznym, który z niekłamaną szczerością gra to, co czuje i kocha najbardziej. Taka postawa musiała ująć widownię, która na bis otrzymała Goin’ way blues autorstwa Jackie McLeana.

Ralph Towner (fot. Tim Dickeson)

Festiwal zakończył się koncertem grupy, a w zasadzie supergrupy Oregon (Ralph Towner – gitara, fortepian, Paul McCandless – instrumenty dęte drewniane, Paolino Dalla Porta – kontrabas, Mark Walker – perkusja, instr. perkusyjne). Ta legendarna formacja powstała w 1971 roku, a ich kariera rozwijała się na tyle dobrze, że nagrania tej grupy wykroczyły poza kulę ziemską. Ich muzyki słuchała załoga Apollo 15 podczas wyprawy na Księżyc, a dwa jego kratery otrzymały nazwę po tytułach utworów tego zespołu (Icarus, Ghost Beads). Koncert ten w tak niewielkim mieście jak Pančevo można więc uznać za sporą sensację, choć czasami bywa, że nawet największe nazwiska nie mogą zagwarantować odpowiedniej jakości widowiska. W Pančevie sytuacja ta nie miała miejsca, a muzyka podczas tego koncertu obroniła się sama. Tylko Oregon potrafi kreować tak piękne muzyczne krajobrazy, nieskazitelne aranżacje, wyrafinowane sola, wszystko pięknie wykończone, przemyślane, każdy szczegół wycyzelowany do perfekcji z precyzją i lirycznym uniesieniem. Słuchało się tego z błogą przyjemnością. Inwencja rytmiczna, harmoniczna, a przede wszystkim melodyczna były nieznanej dotąd urody. 

Ostatnim utworem koncertu, jak i całego festiwalu okazał się In Stride, jakże piękne zakończenie festiwalu w mieście, którego o takie wydarzenie nikt by nawet nie podejrzewał. Była tam jakaś nieodparta magia, którą potęgowała gęsta mgła co wieczór spowijająca miasto. Usłyszawszy ostatni akord, miało się ochotę w tej mgle zgubić i pozostać w tym miejscu na dłużej.