31. Belgrade Jazz Festival: Future of Jazz (Belgrad, Dom omladine Beograda, Dom sindikata – 28.10-01.11.2015)

Belgrad jest jak spełnione marzenie hipstera. To miasto ludzi z własnym pomysłem na życie, którzy kreują nowe trendy i bawią się konwencjami z czasów byłej Jugosławii. Tam poeta, malarz, aktor, muzyk swym dziełem przemawia do umysłu i uczucia, tworząc w jednej z setek kawiarni, która wieczorem zamienia się w wibrujący klub. Tam w pewnym sensie nawet architektura ma swoje hipsterskie atrybuty, gdzie wpływy orientalne mieszają się z neoklasycyzmem, romantyzmem, architekturą modernistyczną i brutalistyczną z dodatkiem zbombardowanych budynków, które w tej chwili są niczym „monumentalne pomniki”, rodzaj pamiątki pozostawionej po nalotach NATO.

Autoironia i absurd z filmów Emira Kustoricy nie jest tam wyłącznie filmową fikcją. Weźmy na ten przykład dyrektora artystycznego tego festiwalu Vojislava Panticia, człowieka tysiąca projektów, który po wojennych zawieruchach wskrzesił ten festiwal w 2005 roku. Oficjalnie owym dyrektorem jest ktoś zupełnie inny, sprawujący swą funkcję wyłącznie na papierze. Popularny wśród przyjaciół Voja dostaje za swoją całoroczną pracę przysłowiową figę z makiem! Dlaczego to robi? Bo mimo że ciałem przywiązany do ziemi, to najwięcej myśli poświęca jazzowej sztuce. Festiwal ten traktuje jak swoje ukochane dziecko, to on sprowadza do Belgradu największe jazzowe gwiazdy i tak długo, jak będzie to robił, tak długo festiwal ten budził będzie zainteresowanie dziennikarzy muzycznych z całego świata, jak i międzynarodowej już publiczności.

Igor Mišković (fot. Rita Pulavska)

W tym roku bałkańskie jazzowe święto trwało pięć dni i opatrzone zostało ambitnym tytułem „Future of Jazz”. Na pierwszy ogień poszedł młody serbski zespół Hashima, którego nazwa pochodzi od opuszczonej japońskiej wyspy położonej niedaleko miasta Nagasaki. Nazwa zespołu, podobnie jak i sama muzyka, mało kojarzy się nam z bałkańską tradycją. Jeśli jednak bardziej wsłuchamy się w ich muzykę, to okazuje się, że takich odniesień jest jednak bardzo wiele. Surowe, ostre, wręcz radykalne brzmienie zespołu tworzyło atmosferę grozy i chaosu. Chyba nie bezpodstawnie można doszukiwać się tu odniesień do najnowszej historii Serbii? Przestrzenność brzmienia, dynamiczna różnorodność i umiejętne aranżacje sprawiły, że muzyka ta brzmiała czasami niemal apokaliptycznie. Awangardowy charakter nie powstrzymał artystów od grania wyrazistych motywów melodycznych, jak na przykład w utworze Dance No. 2, XX – wiecznego serbskiego kompozytora Vasilije Mokranjaca. Lider i kompozytor większości utworów, gitarzysta Igor Mišković, niewątpliwie znalazł sposób na zainteresowanie słuchacza z pozoru tak trudną w odbiorze muzyką. Hashima okazała się jedną z największych niespodzianek festiwalu.

Jakże odmienny był występ kolejnej serbskiej formacji Naked. Już od pierwszych nut widownia porwana została niezwykłym, bałkańskim temperamentem i śmiałością całej produkcji. Chimeryczne zwroty tych niejednorodnych kompozycji pozwalają artystom anektować słuchacza i zdumiewać precyzją niezwykle trudnych rytmów. Egzekucja była stanowcza, ale zarazem miękka i w miarę potrzeby liryczna. Owa śmiałość rytmiczna jest dla przybyszów spoza Bałkanów takich jak ja czymś godnym podziwu. Muzyka ta niosła ze sobą również piękny wachlarz melodii oraz jakże wyrazisty groove, nad którym pieczę sprawował doskonały basista Branislav Radojković. I pomyśleć, że u nas w Polsce wciąć najpopularniejszym bałkańskim artystą jest Goran Bregović, podczas gdy takie zespoły jak Naked są niemal zupełnie anonimowe?! Szkoda…

Jelena Jovović (fot. Rita Pulavska)

Jelena Jovović obecnie uważana jest za najlepszą serbską wokalistkę jazzową. Jak dużą popularnością cieszy się ona u siebie w kraju, świadczyć mogła wypełniona po brzegi Velika Sala. Jelena, która występowała wraz z międzynarodowym projektem Jazz Junction, obdarzona jest ciemną barwą głosu, który podsycany kobiecą kokieterią co jakiś czas wybucha ognistym i groźnym wykrzyknikiem. Słowem, słuchając Jeleny nie wiemy, co podziwiać bardziej, czy wdzięk, czy siłę, czy dykcję, czy efekty wokalne? Nie dziwi więc fakt, że artystka tego formatu pojawiła się na scenie z rewelacyjnymi muzykami, wśród których najbardziej brylował saksofonista Bradford Leali oraz pianista i aranżer większości utworów Claus Raible.

Najbardziej mainstreamowym serbskim aktem podczas festiwalu po raz kolejny okazał się big band RTS (Serbskiego Radia i Telewizji) pod dyrekcją Reinera Tempela i gościnnym udziałem Christofa Lauera na saksofonie tenorowym. Program „Petite Fleur” poświęcony był muzyce Sidneya Becheta. Jak się okazuje, nie straciła ona na atrakcyjności ani dla wykonawców, ani dla słuchaczy. Lauer nie miał jednak zamiaru imitować legendarnego muzyka. Poprzez wyostrzony i zdecydowany ton oraz rozbudowane partie solowe oryginalne kompozycje były tylko pewnego rodzaju azymutem. Straciły pierwotną melancholijność i liryzm, ale zyskały za to świeżość i nową serbsko-niemiecką jakość.

Muzyka tria saksofonisty Jamesa Brandona Lewisa ani nie sięgała głęboko w duszę słuchacza, ani nie wynajdywała dramatycznych komplikacji. Ich cel był prosty – zespolenie jazzowego wyrafinowania z hip-hopową, a często wręcz rockową energią. Udało im się to wyśmienicie, a jazzowa wiedza pokryta została szatą popularności hip-hopu. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby do tej maniakalnej intensywności grania wprowadzone zostało trochę różnorodności. Solista rozwinął potęgę gry potrzebną do zaimponowania audytorium, ale nie potrafił jej utrzymać. Szkoda, bo to naprawdę ciekawy projekt, ale żeby rozszerzyć jazzowy język, potrzeba jednak trochę więcej niż monotonność hip-hopowych fraz.

Susana Santos Silva (fot. Rita Pulavska)

Noce w Amerikanie (koncerty zaczynały się tam o 23.00) jak co roku obfitowały w jazzową awangardę. Kwintet pięknej, uśmiechniętej portugalskiej trębaczki Susany Santos Silvy zaprezentował muzykę o największym poziomie muzycznej erudycji. Wbrew pozornemu chaosowi, w muzyce tej więcej było rzeczy ustalonych, niż słuchaczowi mogłoby się wydawać. Zawiłe i trudne kompozycje obfitujące w aleatoryczne wstawki były jednocześnie niezmiernie subtelne. Być może właśnie ta subtelność, a czasami nawet poetyckość w grze jest sekretem do sukcesu Santos Silvy? Tacy artyści, jak: Mark Turner, Carla Bley, Steve Swollow, Joshua Redman etc., z którymi trębaczka w przeszłości współpracowała na pewno nie zrobili tego przypadkiem.

Saksofonista Tony Malaby w projekcie Tubacello postawił na kolorystykę brzmienia. Wraz z Christopherem Hoffmanem na wiolonczeli i Bobem Stewardem na tubie stworzyli muzyczny świat dość odległy od jazzowych standardów, ale jednakowo atrakcyjny. Godną podziwu jest praca zbiorowa członków tego tria, która doprowadzona była do bajecznej jednolitości. Tak proste środki artykulacji, jak pizzicato na wiolonczeli i staccato na tubie oraz przedęcia na saksofonie współbrzmiały ze sobą doskonale i jednoznacznie kojarzyć się mogły z odgłosami natury.

Rudresh Mahanthappa (fot. Rita Pulavska)

Tegoroczny festiwal w Belgradzie był również sceną dla trzech wybitnych saksofonistów altowych. Pojedynek Miguel Zenón (USA) – Francesco Cafiso (Włochy) – Rudresh Mahanthappa (USA) stał na bajecznym poziomie, aczkolwiek jak to często podczas tych jazzowych pojedynków bywa, pozostał nierozstrzygnięty. Zdecydowanie najsłabiej wypadł pierwszy z nich, choć miał okazję zaprezentować się na największej sali (Velika Sala) i dla większej publiczności. Część winy ponosi akustyk, gdyż koncert ten zwyczajnie nie był wystarczająco nagłośniony. Poza tym Miguel Zenón jako ponadprzeciętny artysta nie potrafił nawiązać kontaktu z bałkańskim audytorium. Oryginalne kompozycje o dużej intensywności obfitowały w długie, niemal 10-minutowe partie solowe, a same tematy były zbyt mało pamiętliwe, by przykuć uwagę widza. Mimo wysokiego poziomu artystycznego kwartet Zenóna nie potrafił swej muzyki „sprzedać”, a przecież to równie istotna kwestia.  

Dla porównania, repertuar kwintetu Rudresha Mahanthappy był jeszcze bardziej wymagający dla słuchaczy, a sama jego gra – zabójczo intensywna! Zwolennicy heavy-metalu powiedzieliby: „rzeźnia”! Saksofonista zaprezentował materiał z płyty „Bird Calls” poświęconej kompozycjom Charliego Parkera. Utwory popularnego Birda zostały jednak tak zaaranżowane, że doprawdy trudno było tam doszukać się progresji akordów z oryginalnych kompozycji. Ta intelektualna jazda bez trzymanki co i rusz wywoływała burzę owacji publiczności, mimo tak trudnego materiału i tak późnej godziny (koncert rozpoczął się grubo po północy). Ten sam Rudresh Mahanthappa po tym również fizycznie wyczerpującym koncercie grał jeszcze na jam session w Bitef Art Cafe organizowanym przez wcześniej wspomnianą Jelenę Jovović. Wraz ze swoim trębaczem, cudownym dzieckiem jazzu – Adamem O’Farrillem – zagrał tak, że aż włosy jeżyły się na głowie, a ciało przechodziły ciarki. Kolejne jam session w Belgradzie, które na zawsze zapadnie mi w pamięci.

Francesco Cafiso (fot. Rita Pulavska)

Francesco Cafiso to kolejny geniusz saksofonu altowego, aczkolwiek o zupełnie innym podejściu do swej twórczości niż poprzednicy. Pochodzący z Sycylii artysta to wirtuoz, któremu krytycy często zarzucają tradycjonalizm. Na szczęście Cafiso nic sobie z tego nie robi, bo w najnowszym projekcie sięgnął do tradycji muzyki Sycylii. Wszystkie kompozycje tym razem wyszły spod pióra Włocha, którego rozwój oraz logiczny i naturalny postęp po tym koncercie chyba każdego potrafił wprawić w zachwyt. Emocjonalność i afektacja jego gry tak bardzo udzieliła się niektórym widzom, zwłaszcza tym w pierwszych rzędach, że chcieli oni „za niego oddychać”. Aż dziwne, że nie zanotowano przypadków omdlenia. Nieskalana pewność techniczna i jasność przekazu to największe atuty Włocha. Poza tym jego utwór La Banda stał się największym przebojem festiwalu, aczkolwiek nieoficjalnym.

Po tych słowach zachwytu czas na łyżkę dziegciu. Największym rozczarowaniem festiwalu niespodziewanie okazał się koncert tria japońskiej pianistki Hiromi, który odbył się w Dom Sindikata. Sala, która zdołała pomieścić 1600 osób i w której w przeszłości podczas tego festiwalu odbywały się rewelacyjne koncerty zasługuje na akustyka-profesjonalistę. Tym razem byłem świadkiem akustycznej nieporadności. Jakże bowiem można wytłumaczyć fakt, że perkusista Simon Philips totalnie zagłusza jedną z obecnie największych gwiazd jazzu, nieustannie bombardując ją i słuchacza swoimi maniakalnymi partiami solowymi?! Filigranowa Hiromi, której fortepian odgrodzony był specjalnymi szybami (ja postawiłbym je wokół perkusisty), zagrała na swoim kosmicznym poziomie. Od zawsze ceniona przeze mnie Japonka to artystka-akrobatka. Chyba nikt obecnie nie gra więcej dźwięków na sekundę niż ona. Jej koncerty to wielkie show, którego muzyka jazzowa bardzo potrzebuje. Niestety, tym razem był to show tylko dla oka, bo na pewno nie dla ucha.

Hiromi (fot. Rita Pulavska)

Największą niespodzianką festiwalu okazał się koncert tria hiszpańskiego pianisty flamenco Davida Peñy Dorantesa. Trio to było jak na jazzową scenę bardzo nietypowe, bowiem Dorantes zagrał w duecie z Javierem Ruibalem na perkusji oraz Leonor Leal, która tańczyła. Tak, wreszcie taniec! Przecież taniec związany był z jazzem od samego początku i doprawdy zastanawiać może fakt, dlaczego tak mało tańca w jazzie obecnie? Parkiet aż trzeszczał pod obcasami Leonor Leal, a jej kolorowe suknie z falbanami rytmicznie fruwały dookoła niej samej, ku uciesze widzów i przyczajonych pod sceną fotografów. Dorantes to pianista operujący doskonałą techniką gry, opartą na harmonii i rytmie oraz prostych, lecz chwytliwych partiach melodycznych. Zgranie z perkusją oraz z obcasami tancerki to tajemna wiedza dostępna tylko dla Hiszpanów i dla dobra samego flamenco niech tak pozostanie.

Firebirds (Stefan Pasborg – perkusja, Anders Filipsen – klawisze, Anders Banke – saksofon) to duński zespół, o którym przed koncertem mało kto słyszał. Oczekiwania nie były więc zbyt wielkie, ale jak się okazało, był to jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu. Przede wszystkim należą im się brawa za wybór repertuaru oraz jego aranżację. Trio wykonuje wyłącznie muzykę kompozytorów muzyki poważnej. Repertuar wielce ryzykowny, bowiem interpretacje klasyków w stylu jazzowym wielokrotnie kończyły się porażką i brakiem jakiejkolwiek kreatywności. Trójka Duńczyków wiedziała jednak, jak połączyć klasyczną emocjonalność z jazzową synkopą. Skandynawowie zaprezentowali: trzy części z baletu „Święto Wiosny”, fragmenty suity z baletu „Ognisty Ptak” Strawińskiego, uwerturę „Helios” Carla Nielsena oraz zagrany na bis „Taniec z szablami” Arama Khachaturiana. Na każdym z tych arcydzieł odcisnęli swoje indywidualne piętno, bez sprowadzania ich do prostej formy i wymuszonych improwizacji. Trio zabrzmiało niemal jak cała orkiestra!

Lia Pale (fot. Rita Pulavska)

Austriacka wokalistka Lia Pale to moje kolejne odkrycie na tym festiwalu. Piękna, fotogeniczna i szalenie utalentowana (śpiew, flet, taniec) Lia połączyła kunszt jazzowego rzemiosła z poezją Rainera Marii Rilkego i Heinricha Heinego oraz … kabaretem. You don’t have to understand your existence in your life – śpiewała Lia w środku nocy do serbskiej widowni. Wydaje się, że słowa te padły na podatny grunt, biorąc pod uwagę sytuację polityczną na Bałkanach, gdzie zdecydowanie więcej jest kabaretu niż poezji. Muzyka Austriaczki była doskonałą odskocznią od absurdów codzienności, jednak nie tylko dla Serbów. Ja czułem się podobnie. 

Świetne wrażenie pozostawiło po sobie tureckie trio Soyut Boyut grające muzykę w pełni improwizowaną, która powstaje na oczach widowni. Ambientowe brzmienie i transowe rytmy były jak muzyko-terapeutyczny seans, bo część widowni zwyczajnie zasnęła.

Miano najbardziej futurystycznej grupy na tegorocznym festiwalu przysługuje norweskiej grupie Supersilent pod wodzą Arve Henriksena (trąbka, wokal, elektronika). Ich muzyka nikogo nie pozostawia obojętnym i mimo że nazywają się Supersilent, to nie do końca są silent. Wszystko zaczęło się od ciszy i szmerów, a skończyło na natężeniu dźwięku znacznie przekraczającym możliwości znaczenia słowa „hałas”. Widownia z pierwszych rzędów albo przechodziła w głąb sali, albo z niej wychodziła, wszak hałas podobno przyśpiesza efekty starzenia. Ryzykanci zostali, a w nagrodę usłyszeć mogli prawdziwie ezoteryczną muzykę nie z tego wymiaru. Na trąbkę Henriksona nałożona została chyba tona przesterów. Instrument służył mu nie tylko do gry, ale również przez niego śpiewał, niczym muezin nawołujący do modlitwy z minaretu. Ta foniczna prowokacja potrafiła zagłuszyć wszystko oprócz myśli. Myśli o tym, że festiwal ten nieubłaganie dobiega końca.

Analiza doznanych wrażeń jest potrzebą ludzkiego ducha. W kilku słowach podsumowania sparafrazuję więc myśl pewnego polskiego humorysty Augusta Wilkońskiego: Jazz jest słońcem, pod którego promieniami podłe zielsko usycha, a zdrowe ziarno najbujniej wzrasta. W kraju, gdzie najpopularniejszą muzyką wciąż jest turbo folk słowa te mają szczególne znaczenie. Hasło „future of jazz” w tytule festiwalu nie było przypadkowe.