Aaron Parks Trio (Edynburg, Queens Hall – 01.10.2015)

fot. Rita Pulavska

Trzeba uczciwie przyznać, że takie koncerty zdarzają się w Edynburgu rzadko, zbyt rzadko, aby być wobec nich obojętnym. Aaron Parks oprócz realizacji swoich projektów solowych nagrywał z taką konstelacją artystów, jak: Terence Blanchard, Christian Scott, Ambrose Akinmusiere, Gretchen Parlato, Joshua Redman, Kurt Rosenwinkel, James Farm itd. W jego karierze są również akcenty polskie, albowiem Aarona usłyszeć możemy także na płycie Girl Talk (2011) Moniki Borzym. Koncertował on również w duecie z Adamem Bałdychem (Aarchus – Dania, 2014). Jest to więc artysta na tyle wszechstronny, że doprawdy trudno przewidzieć nie tyle repertuar, co nawet styl gry, jaki zaprezentuje danego wieczoru. 

fot. Rita Pulavska

Do swojego nowego projektu amerykański pianista tym razem zaprosił Billiego Harta na perkusji oraz kontrabasistę Bena Streeta. O tym pierwszym śmiało możemy powiedzieć, że to legenda jazzu. Czy ktoś, kto nagrywał z Milesem Davisem („On The Corner”, 1972), Ottisem Reddingem, Shirley Horn itd. nie zasługuje na miano legendy? Kontrabasista Ben Street w porównaniu z kolegami to jeszcze wciąż młody wilk, który swój warsztat szlifował u mistrza kontrabasu Miroslava Vitousa. 

Koncertem w Edynburgu trio Aarona Parksa inaugurowało swoją trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. Zespół nie miał sztywnego repertuaru i jak zapowiedział lider na samym początku: First song is called a „Drift” and from then we’ll see. Artyści więc dryfowali pomiędzy szkicami zupełnie nowych utworów, a znanymi standardami, jak Marie Antoinette Wayne’a Shortera czy też Conception George’a Sheringa.

fot. Rita Pulavska

Co urzeka w grze Aarona Parksa najbardziej? Płynność frazy, zamiłowanie do szczegółu, kokietowanie poszczególnych dźwięków, muzyczna erudycja, interpretacja ponad zawartość! Na próżno szukać w jego grze szaleńczych solówek i próżnych technicznych popisów. Banałem byłoby stwierdzenie, że trio było doskonale ze sobą zgrane. Ich gra była tak spójna, że czasami trudno było wyodrębnić, który z muzyków aktualnie gra swoją partię solową. Nowe kompozycje Parksa nie tylko wymagają wielkiej dojrzałości w sferze duchowo-artystycznej, ogromnej refleksji i uczucia, ale również olbrzymiego mechanizmu, ognia i drobiazgowego wykończenia w technice gry.

Najwyższe słowa uznania należą się Billiemu Hartowi. Jego niezwykła wyobraźnia rytmiczna, inwencja i pomysłowość, dokładnie i sumiennie spajały grę tria. Perkusja pod jego kontrolą staje się niemal instrumentem melodycznym i ma swój właściwy udział w kreowaniu muzycznej treści. Nie spychana jest do rzędu posługaczek i nie idzie niewolniczo za melodią główną fortepianu. Billy Hart wie dokładnie, jak przyciągnąć uwagę widza, za  każdym razem kreując coraz to inne podziały rytmiczne, doskonale wpisujące się w całość dzieła. Robi to przy tym bez nadmiernej afektacji i zbędnej szarlatanerii, ale w sposób najbardziej naturalny i właściwy tylko tym artystom, którzy całe swe życie poświęcili muzyce przez wielkie M.

Nie było w tym niczego nadzwyczajnego, że publiczność domagała się bisu, bo nasłuchać się tego tria zwyczajnie nie mogła. Tyle było tam wdzięku, gracji i spontaniczności. Muzyka tak wykonywana musiała się podobać, a zgromadzone audytorium słuchało jej z powagą i szacunkiem, na jaki talent artystów w pełni zasługiwał. I oby takich koncertów w Edynburgu było więcej, bowiem od wielu lat mam wrażenie, że fani jazzu w stolicy Szkocji nie są należycie rozpieszczani, a zdecydowanie na to zasługują!