Arlon – Mimetic Desires

★★★★★★★☆☆☆

 1. Tenebrae  2. Quest For The Promised Land 3. The Wounded World 4. The Odd Theater 5. Ekphrasis  6. Mimetic Desires 7. Nothing Changes 8. Coda

SKŁAD: Wojciech Mandzyn – wokale, gitara akustyczna; Wiesław Rutka – gitary; Maciej Napieraj gitara basowa; Jacek Szott – saksofon, klawisze, wokale; Paweł Zwirn – perkusja. Gościnnie: Michał Mierzejewski Orchestra Sinfonietta Consonus (Dyrygent: Szymon Morus; pierwsze skrzypce: Marcin Mąkowski, Sara Kupc, Martyna Kopiec, Judyta Sawicka, Łukasz Strzelczyk; drugie skrzypce: Magdalena Szczypińska, Filip Orlikowski, Katarzyna Libront, Tomasz Chyła; altówki: Krzysztof Jakub Szwarc, Ewelina Bronk, Maciej Rogoziński; wiolonczele: Weronika Kulpa, Małgorzata Oller; kontrabas: Krzysztof Słomowski); Przemyski Chór Kameralny (Dyrygent: Andrzej Guran; sopran: Bernadeta Bednarska, Luiza Czaja, Małgorzata Kulik, Beata Leśniak, Izabela Sajewicz, Alicja Skrabalak; Alt: Ewa Butryn, Magdalena Kotyla, Elżbieta Mańczak, Katarzyna Rogalska, Anna Szopa; tenor: Paweł Kasjan, Waldemar Leśniak, Jerzy Lewosiuk, Wojciech Mańczak; bas: Andrzej Bednarski, Andrzej Jasiński)

PRODUKCJA: Paweł Gorczyca, Peter Christoph, Jakub Mańkowski, Łukasz Kumański, Marek Iwanowski & Marcin Malinowski

WYDANIE: 5 listopada 2015 – Margot Music

www.arlon.art.pl

O poletku rocka progresywnego w Polsce rozpisywać się tu nie będę, bo temat chyba lekko przereklamowany. Kiedyś takie zespoły jak Arlon byłyby na naszej scenie ewenementem. Dziś to kolejne potwierdzenie naszej siły w arkanach tego gatunku. Nie możemy tego nazwać kolejnym przypadkiem. Nasza pozycja staje się naprawdę mocna i to kwestia czasu, aż rodzime formacje będą szturmować zagraniczną scenę na większą skalę. Co może im w tym przeszkodzić w najgorszym przypadku? Zapraszam do lektury, w której doszukacie się odpowiedzi, którą w jednym zdaniu jednak ciężko sformułować.

Zacznijmy od encyklopedii, która mówi: Mimetyzm, mimezja (z gr. mimetés – naśladowca) – termin stosowany w różnych dziedzinach, oznaczający naśladowanie albo upodabnianie się. […] W literaturze i sztuce mimetyzm to naśladowanie, kopiowanie rzeczywistości w dziele sztuki. Czyżby więc inspiracją zespołu Arlon mogło być upodabnianie się do znanych nam formacji na tle muzycznym? Na szczęście tego kroku nie popełnili. Temat przewodni sugeruje raczej liryczną treść owego albumu i tak głęboki koncept od razu jawi się wielkimi ambicjami, jakie biją od tej formacji. Co ciekawe, atmosfera instrumentalizacji, jaką prezentuje album, mimo żywych elementów, raczej ma w zamiarze przekazanie dosyć pesymistycznej wizji ludzkości ubranej w jakże piękne metafory: Sardonic silence hides/ eloquent monstrous lies./ Who has clad the Earth/ in crimson red,/ in Deianira’s robe? Czy jest to więc krążek dla mizantropów? Tego bym tak nie ujął, bo muzyka w tym samym momencie daje dużo rodzącej nadziei i światła. Nie wiem, jak odbiorą treść albumu inni, ale dosłownie odzwierciedla ona obecną sytuację na świecie, gdzie człowiek człowiekowi stał się niestety wilkiem. Współcześnie na naszych oczach powstaje właśnie groźna odmiana mimezji, gdzie popularyzowanie zła i nienawiści zbiera swoje żniwa. Za śmiałą parafrazę wyścigu szczurów, jaki nas otacza, można śmiało wystosować całą gamę wirujących instrumentalizacji i kunszt aranży sensu stricto. Arlon i jego najnowsze wydawnictwo „Mimetic Desires” to pozycja jak najbardziej dojrzała. Być może nie słania się wielką oryginalnością, ale w takich przypadkach wystarczy, że jest to po prostu muzyka przemyślana i niemalże perfekcyjnie dograna. Pomógł im w tym na pewno debiut z 2013 roku „On The Edge”, który dobitnie uświadomił nam ich muzyczne zamiary, w pełni reprezentując zdolności, które na swoim następcy wyłącznie potwierdzają, a może nawet wynoszą na kolejny poziom muzycznej świadomości. Niemniej jednak skłaniałbym się do stwierdzenia, że ostatnie wydawnictwo jest znacznie ciekawsze i o ile debiut minął w echu innych formacji, to z „Mimetic Desires” to się powtórzyć już nie powinno.

Krążek to bardzo złożony i nawet nie wiem właściwie od czego zacząć, opisując całą gamę środków, jaką użyto do popełnienia tego projektu. Wielowarstwowe kompozycje nie mienią się najpopularniejszymi inspiracjami poletka progresji. Jeśli już, na pewno odnosić będą się do mniej zasłużonych czy też bardziej należy tu nadmienić – mniej znanych – formacji, jak Spock’s Beard, Enchant czy nasz polski Collage, jeżeli chodzi o starsze grupy. Cała przestrzeń jednak pozytywnie wnosi w płytę przede wszystkim wrażenie wpływów neoprogresji lat 80. spod znaku IQ. 

Aranżacyjnie materiał jest niebagatelnie wzbogacony heterogeniczną warstwą wspomnianych mrowich elementów instrumentalizacji. Na początku naszą uwagę zwrócą ciekawe saksofonowe wstawki samego lidera Jacka Szotta, które kojarzyć nam się będą z popularną w tym kręgu użytych narzędzi polską grupą Moonrise. To świetny ruch, który idealnie kontrastuje swoją miękką barwą drastyczniejsze i bardziej agresywniejsze motywy. Co jednak najważniejsze, wiele kompozycji upiększają znakomite orkiestracje Michała Mierzejewskiego z Orchestra Sinfonietta Consonus; przeszywające wokalizy Przemyskiego Chóru Kameralnego; ujmujące melancholią akustyczne i cleanowe zagrywki gitary, etc. Kompozycje mają w sobie dużo więcej niesionej ze sobą przestrzeni. Nie ukrywam, że dużą w tym rolę miał udział wspomnianej orkiestry, która umiejętnie podkreśla dramaturgię i każdy szczegół z poszczególnych kompozycji, chociaż szkoda, że są ich zaledwie trzy. Należy zwrócić uwagę również na niezastąpione w takiej specyfice gatunku klawisze, które zawsze mają w kompozycjach ostatnie „słowo” do powiedzenia oraz naturalność fortepianowych wstawek, które uwrażliwiają atmosferę albumu. Pozornie tylko są zmieszane, zlane z echem namiętnego tła, klasycznie przejawiając sobą mistykę rocka progresywnego wzorem takich tuzów jak sam Neal Morse. Przestrzeni i pewnej megalomanii dodają same motywy gitar Wiesława Rutka, które rozciągają melodyczne i rytmiczne frazy, tworząc emocjonalne trzewia muzycznej myśli i jego brzmienia. Zaskakują nas delikatnością, ale i specyficzną gitarową łapczywością, pokazującą, jak wielką rolę pełnią w kompozycyjnych strukturach, nadając im niesamowitej energii. Ta utrzymana jest dzięki solidności sekcji rytmicznej, gdzie w szczególności dużą rolę pełnią perkusjonalia Pawła Zwirna, dosłownie „dobijającego” każdy takt swoim uderzeniem wigoru. 

Pisząc tę recenzję, zdałem sobie właśnie sprawę, że nie wyszczególniam tu żadnych z kompozycji. Można to uznać za pozytyw, ale dla innych może to być utożsamiane jako ujemna strona tego albumu. Z jednej strony wszystkie wspomniane wyróżniające się elementy spotykają się w zasadzie w każdej kompozycji, świetnie wykorzystując swój czas i miejsce, zaspokajając twórcze ambicje. Mglą się swoim dopracowaniem, błyskotliwością, ale… Z drugiej strony album staje się mało wyrazisty i paradoksalnie zbyt spójny, co inni zrównają z określeniem monotonii. To bardzo surowe słowo i nie chciałbym obrazować nim całego albumu, który pod względem aranżacji jest kurą znoszącą złote jajka. Ja owej brzmieniowej inercji szczerze nie odczułem, bo album mimo dość długich i skomplikowanych aranży nie wytrącił mnie ze skupienia, ale fakt faktem, chyba żaden z utworów nie zrobił na mnie na tyle niewyobrażalnego wrażenia, abym chciał do niego specjalnie wracać. Może właśnie tak miała wyglądać ta płyta. Jedna historia opowiedziana od początku do końca w tym samym pryzmacie muzykalnego odniesienia. 

To ich drugi album, a więc jeżeli o zmiany chodzi, warto przyjrzeć się głębiej letargowi, jak bym to określił w obsadzie wokalisty, który pomimo zmiany nadal należy określić jako daleki od perfekcji. Poprzednik – Paweł Szykuła niestety, ale raził swoim akcentem i chociaż rzadko czepiam się takich szczegółów, na które nie zawsze mamy wpływ jako osoby posiadające inny język ojczysty, to był to naprawdę jawny mankament i nieco odbierał przyjemność z obcowania z ich twórczością. Wojciech Mandzyn delikatnie poprawił ten element, wprowadzając w wokale więcej ciepła i naturalności, ale nadal czuć w tym pewien chłód niedokładności. Bardzo dobrze wypada na tle balladowych fragmentów, ale przy pozostałej części muzyki dość zachowawczo, mocno kontrastując z żywiołowością całego materiału. Nie da się tego uniknąć i nie ma właściwie co oczekiwać ideału. Kto wie, być może z czasem stanie się to pewnym znakiem rozpoznawczym formacji, a nawet atutem, jak to się stało w przypadku Riverside i specyfiki wokali Mariusza Dudy. 

Niestety, ale muszę stwierdzić, że pomimo tak bogatego wnętrza utwory Arlon bardzo szybko tracą na swojej dynamice, w szczególności w stricte balladowych utworach, jak Quest For The Promised Land, który najzwyczajniej w świecie posiada zbyt wiele różnorodnych warstw brzmienia, które skutecznie słuchacza dekoncentrują. Ponadto wszelkie kulminacyjne momenty, jakkolwiek by nie trzymały w napięciu, rzadko prowadzą do ciekawych rozwiązań. Właściwie można stwierdzić, że zawsze się z niego nieśmiało wycofują, pozostawiają trwały niedosyt. Byłbym bardziej usatysfakcjonowany, gdyby przejścia atmosfery, brzmienia etc. były ucharakteryzowane jak te w The Odd Theater czy też w prawidłowo ewoluującej kompozycji Ekprhasis oraz thrillerowym Mimetic Desires, a także gdyby unikano rozwinięć zastosowanych w The Wounded World, które po prostu słabo i niewyraźnie się ze sobą łącząBardzo doceniam, kiedy w muzyce pojawiają się nietypowe kontrasty, ale te, które zaaranżowane w wielu kompozycjach Arlon niestety z każdym wejściem tracą na swoim znaczeniu i mocy bez odpowiedniego zespolenia środków. Warto jednak zwrócić uwagę na majestat wydawnictwa, który utrzymany zostaje również bez magii orkiestracyjnych sztuczek. Formacja nawet bez ich podparcia prezentuje muzykę dostojną w swoim koncepcie. Są plusy i minusy jak przy każdym tak bardzo skomplikowanym projekcie tego typu, ale trzeba ostatecznie zaświadczyć, że niestety, ale mimo posiadania na swoim koncie bardzo udanych dwóch długogrających płyt, to nie wydaje mi się, że formacja znalazła swój złoty środek. Na objawienie jeszcze zapewne trzeba poczekać, ale nie zmienia to faktu, że samej płyty słucha się nadzwyczaj wybornie. Gigantyczny potencjał, któremu brakuje kilku szlifów.

Cóż, że też zakończę lirycznym przekazem z tekstu jednej kompozycji: Tenebrae factae sunt. Na nasz świat opadła właśnie taka kurtyna ciemności. Cieszę się jednak, że mogę być świadkiem tak ambitnego spektaklu, jaki prezentuje Arlon swoją twórczością. Sztuka nigdy żadnej z wojen nie wygrała i raczej mentalności nikogo nie zmieni, ale być może inni ulegną tej właśnie formie mimetyzmu i znajdą rozładowanie swych negatywnych emocji w innej formie niż nienawiść do drugiego człowieka. Wyszłoby to wszystkim na dobre.