Autobiografia Iana Gillana w drodze

W 1970 roku zespół Deep Purple podbił brytyjską scenę rockową dzięki przebojowemu singlowi Black Night oraz bestsellerowemu albumowi Deep Purple in Rock. Niniejsza książka to autobiografia jego wokalisty – Iana Gillana. Zgłębia on w niej zarówno koleje własnego życia, jak i przebieg kariery tej grupy, której pomógł zrealizować ukryty potencjał i urosnąć do rangi gwiazdy wielkiego formatu. Znajdą się tu barwne opowieści o przemocy, scysjach, łatwych dziewczynach, nieustannych imprezach, narkotykach i alkoholu, a także o ostatecznym chaosie, w którym wszystko to pogrążyło zespół, doprowadzając do jego rozpadu. Książka śledzi losy Gillana począwszy od jego dzieciństwa w Hounslow oraz wczesnych artystycznych wprawek w takich formacjach, jak Episode Six i The Javelins, a skupia się na międzynarodowej sławie, jaką zyskał za sprawą utworów kalibru Smoke on the Water i Child in Time. Przedstawia też jego ekstrawaganckie poczynania z czasów współpracy z Black Sabbath oraz własnym projektem, Gillan, z którym koncertował na całym świecie, konsekwentnie publikując zarazem kolejne bestsellerowe albumy i single.

— PROLOG — 

iewykluczone, że można się oprzeć pokusie, skoro mój czas na tej ziemi zaczął biec tak dawno temu, a konkretnie 19 sierpnia 1945 roku. Dwie piąte mojego przyszłego życia zdążyły się już wówczas urodzić, pozostało więc tylko czekać na nadejście Rogera Glovera i Iana Paice’a. Mam tu oczywiście na myśli Deep Purple – ten enigmatyczny zespół rockowy, który zawsze boleśnie kochałem. Jon Lord (instrumenty klawiszowe), Roger Glover (bas) i Ian Paice (perkusja) to zasadniczo umiarkowani ludzie, obdarzeni dobrymi sercami i zaledwie normalną dawką niegodziwości. Przez te lata balansowali oni gdzieś w pobliżu podstawy swoistej muzycznej huśtawki, podczas gdy Ritchie Blackmore (gitara) i ja (wokal) niepewnie pląsaliśmy na jej końcach. Nadal tak twierdzę, bo mimo że Ritchie opuścił zespół po koncercie w Helsinkach 17 listopada 1993 roku w następstwie silnie nagłośnionego incydentu, jaki miał miejsce kilka dni wcześniej w centrum kongresowym NEC w Birmingham, nigdy o nim nie zapomnimy – nigdy! Jest on niezwykle ważny dla całej istoty Deep Purple, choć niektórych czytelników zaskoczyć może wyznanie, że nie chowam do niego żadnej urazy. W początkach naszej kariery dzieliłem z nim pokój i na przestrzeni licznych burzliwych lat – wśród których zdarzały się te wspanialsze i te nieco gorsze – nauczyłem się wielbić i podziwiać jego rewelacyjny muzyczny kunszt i osobowość sceniczną. Co więcej, wielokrotnie świetnie się razem bawiliśmy. Rzecz jasna, niewykluczone, że Ritchie postrzega mnie inaczej, skoro oświadczył: Pewnego dnia, kiedy będziemy w trasie, napadnę na Iana Gillana w jakimś zaułku. A ponieważ jest on ode mnie roślejszy i pewnie lepiej też się bije, przyjdzie mi to zrobić z kilkoma kumplami. Po czym chytrze dodał: Ale będzie wtedy ciemno, więc nie zorientuje się, że ja też tam jestem! Co prawda wolę wierzyć, że przesadzał wtedy dla efektu, ale z pewnością nie układało się między nami dobrze w okresie, kiedy wróciłem do zespołu w monachijskim studiu Red Rooster na sesje do The Battle Rages On… w 1992 roku. Z miejsca dowiedziałem się tam, iż Ritchie wyznał Andersowi Tengnerowi, że chciał zaprosić do współpracy kogoś innego. Wprawdzie pozytywnym aspektem tej historii był fakt, że pozostali go przegłosowali, ale on i tak zgotował mi podobną „zachętę”, kiedy spotkaliśmy się, by rzucić okiem na materiał przygotowany przez zespół jeszcze z byłym wokalistą, Joem Lynnem Turnerem, którego teksty zdążyłem już – z pomocą Rogera – zastąpić własnymi w studiu w Cookham w hrabstwie Berkshire. Mój wkład w jedną z tych piosenek – Time To Kill – spodobał się wszystkim poza gitarzystą, co oznaczało, że już od pierwszego dnia przyszłość tej reaktywacji klasycznego składu Deep Purple prezentowała się dość krucho! Trzeba tu pamiętać, że nie widziałem Ritchiego od paru lat, więc pomyślałem, że trafiła nam się świetna okazja, by pogrzebać naszą chimeryczną przeszłość i zacząć od nowa. Wszedł wtedy do studia, powiedział „cześć” i uścisnęliśmy sobie dłonie. Po kilkuminutowej pogawędce wypaliłem: No więc co też ci się nie podoba w Time To Kill? Tekst? Melodia? Jeśli chcesz, mogę to i owo zmienić. Ritchie odparł: Nie podoba mi się ani tekst, ani melodia, ani tytuł! No bo słowo „kill” („zabijać”) niezupełnie pasuje do tego akordu, nie? Przerwał na chwilę, po czym dodał: Szczerze mówiąc, wolałbym, żebyś wykorzystał tekst napisany przezJoego! Sądzę, że Ritchie żywi podobne odczucia względem Woman From Tokyo, ale z drugiej strony twierdzi też, iż jego ulubionymi artystami są Abba i Neil Diamond, więc być może to normalne, że od czasu do czasu częstowaliśmy się nawzajem dziwnymi spojrzeniami.

Rozważ swoje stanowisko, rozmieść swych obrońców Może spytam cię po prostu, czy to tylko zbieg okoliczności Rzucasz ochłapy spekulantom w tym dochodowym pociągu,co pędzi w dół Oni jak sępy wydziobują oczy, by dostać się do dogorywajcego mózgu Wsłuchaj się w wiatr – niemy krzyk Szarpie twe złamane serce Niczym zapomniany sen

Moja wersja Time To Kill zachowała zaproponowany przeze mnie kształt, ale zarówno album, jak i trasa koncertowa zaowocowały nieustannymi starciami – ten „dochodowy pociąg” zespołu zaczął nabierać śmiertelnej prędkości, a my przemieszczaliśmy się coraz to bliżej zderzaków. Mimo to odejście Ritchiego w wybranej przez niego formie było dla nas krytycznym wydarzeniem i musieliśmy wówczas postanowić, czy będziemy w stanie kontynuować działalność.

Przedyskutowaliśmy rozmaite opcje i pomysły, ale to pan Udo (japoński promotor) zasugerował w charakterze zastępcy Joego Satrianiego, więc zadzwoniliśmy do tego ostatniego, by dowiedzieć się, czy jest zainteresowany, dostępny, i czy uzna, że da sobie z tym w ogóle radę. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie będzie to dla nas trwałym rozwiązaniem, a jedynie kołem ratunkowym. I tuż po tym jak wysłaliśmy mu taśmę z koncertu w Stuttgarcie, zjawił się w Japonii – dżentelmen i zawodowiec w każdym calu, a do tego wytrawny instrumentalista. Oznajmiliśmy mu, że zarezerwowaliśmy parę dni na próby, a on po prostu wszedł i zagrał nieskazitelnie. Już za pierwszym razem!

Przez szybę w studiu patrzyliśmy, jak pan Udo, Colin Hart (nasz trasowy menedżer) i inni członkowie naszej ekipy dzierżą w górze karty z ocenami. Przypominało to konkurs jazdy figurowej na lodzie, a każdy wynik wynosił co najmniej 9.9 punktów! Szło nam jak z płatka, bo Joe zdawał się ułatwiać wszystkim zadanie. Wówczas nadszedł czas na przećwiczenie Smoke On The Water i ktoś rzucił: Och, chyba nie musimy tego grać, co? – Ale ja bym chciał to zagrać – odparł Joe. – No dobra – zawyrokowaliśmy, co zaowocowało wspaniałym wyznaniem: Jezu, nie śniło mi się, że przyjdzie mi zagrać „Smoke On The Water” z Deep Purple! Wkrótce później Joe wyszedł z nami na scenę na pierwszym koncercie w Nagoi. Wyglądał i grał wspaniale, a pozostała częśćnaszej japońskiej trasy to po prostu czysta rozkosz! Co więcej, zgodził się towarzyszyć nam na europejskim tournée w czerwcu następnego roku, a my nieraz mu proponowaliśmy, żeby zabawił u nas trochę dłużej – może i na stałe? Joe jednak zawsze otwarcie przypominał nam, że ma swój zespół, i po tym – zbyt krótkim niestety – okresie trzeba mu było powrócić do własnych projektów. Zapełnił wakat, pozwalając nam na kontynuację działalności, odzyskanie pewności siebie oraz świadomość, że istnieje coś takiego, jak życie po Ritchiem. Nadeszła zatem pora, aby usiąść i poszukać stałego zastępcy.

Kiedy urządziliśmy głosowanie w celu przygotowania puli faworytów, okazało się, że na każdej z naszych list figurował amerykański muzyk Steve Morse. Skontaktowaliśmy się z nim zatem i po omówieniu sytuacji oraz planów zespołu dało się zauważyć, że jest zainteresowany. Pozostawało nam tylko zagadnąć go, czy ma jakieś pytania do nas. Tylko jedno: czy macie jakieś zasady odnośnie do ubioru?

Steve miał jeszcze do odegrania kilka koncertów ze swoją grupą Dixie Dregs, ale w listopadzie spotkał się z nami wszystkimi w Meksyku, by wziąć udział w próbach i paru rozgrzewkowych występach. Cóż więc można jeszcze w takiej sytuacji rzec? Chyba to, iż bogowie raz jeszcze postanowili się do nas uśmiechnąć, gdyż stwierdziliśmy bez cienia wątpliwości, że – podobnie jak wcześniej z Joem Satrianim – ponownie nam się poszczęściło! I pod koniec 1994 roku Steve został stałym gitarzystą Deep Purple.