Bałkańska bohema i jej muzyczny świat

Charles Lloyd (fot. Rita Pulavska)

Belgrad, stolica Serbii i zarazem centrum bałkańskiej bohemy już po raz 35. stał się areną, na której ścierały się ze sobą najwybitniejsi przedstawiciele jazzowej sztuki. Poziom artystyczny tegorocznego festiwalu mógł wprawić w zdumienie nawet tych najbardziej zgorzkniałych i negatywnie nastawionych na wszelkie muzyczne nowości. Amerykańskie i europejskie gwiazdy jazzu niczym dwa zwaśnione plemiona wystawiły przeciwko sobie największych muzycznych wojowników. Amerykanie pod dowództwem wybitnego saksofonisty i myśliciela Charlesa Lloyda wspomaganego przez legendarny big band Charlesa Mingusa i nieprzewidywalny Five Elements Steve’a Colemana musieli stawiać opór, zaciekle szarżującym Europejczykom, spośród których najbardziej dotkliwe dźwięki wychodziły spod instrumentów kwartetu Macieja Obary oraz za nic mającego jakiekolwiek jazzowe konwenanse francuskiego skrzypka Theo Ceccaldi’ego. Była to konfrontacja dwóch muzycznych światów doskonale ukazująca jak bardzo spolaryzowana jest ówcześnie europejska i amerykańska scena jazzowa.

Areną tych wydarzeń było jak co roku tamtejsze Centrum Kultury Dom Omladine oraz niedawno wyremontowany Kombank Dvorana, zwany niegdyś Domem Sindikata. Oba miejsca, zważywszy na wielkość miasta, położone niemal obok siebie. Organizatorami całego przedsięwzięcia był zaś: niezmordowany dyrektor artystyczny Vojislav Pantić, dyrektor programowy Dragan Ambrosić oraz żelazna dama sprawująca funkcję menadżera PR Milica Ševarlić.

Henri Texier (for. Rita Pulavska)

Komentarzem do wieczornych i nocnych koncertów były liczne panele dyskusyjne z udziałem dziennikarzy i grających na festiwalu artystów. Te z reguły nudnawe dywagacje tym razem przeistoczyły się w ciekawą polemikę odnoszące się do wszelkich trendów i tendencji panujących ówcześnie na światowej scenie jazzowej. Program festiwalu od lat bowiem skupia się na bardziej progresywnej stronie tego stylu, dzięki czemu publiczność, obok muzyki w wykonaniu światowych gwiazd, ma również okazję odkryć coś nowego i artystycznie równie fascynującego. Tak było również i w tym roku, aczkolwiek wszystkiego było więcej i jeszcze bardziej intensywniej, dynamiczniej i gwałtowniej. Festiwal po raz pierwszy w historii trwał aż osiem dni i były to dni, które wielu z obecnych, w tym również te słowa piszącego, zapamięta na bardzo długo.

Festiwal otworzył międzynarodowy projekt Undectet pod dyrekcją Srdjana Ivanovića (perkusja) i Vladimira Nikolova (fortepian, girara) mający w swoim składzie tak wytrawnych solistów jak saksofonista Luka Ignjatović i gościnnie występujący flecista – Magic Malic. Ku zaskoczeniu wielu bałkańska pasja ustąpiła tam miejsca wyrafinowanej kolorystyce brzmienia i finezyjnym aranżacjom, a wszystkie orientalizujące melizmaty nie były nachalne i idealnie wtapiały się w całość. Ku bałkańskiej tradycji bardziej zwracał się natomiast kwintet Milana Stanisavljevića prezentujący materiał z płyty „Eastern Star”, nie zapominając przy tym o klasycznie jazzowej obyczajowości. Największym objawieniem był zaś saksofonista Rastko Obradović, którego nostalgia do nordyckiej tradycji zaowocowała doskonałym materiałem zarejestrowanym na płycie „The Northern Experience”. Koncert  na żywo tylko potwierdził jego aspiracje do bycia jednym z najważniejszych młodych artystów Europy. Obradović to nazwisko, które warto zapamiętać. Jeśli dołączyć do tego świetny koncert bandu Dragon’s Fuel to kreuje nam się bardzo interesujący obraz tamtejszej sceny jazzowej. Świetnie wyszkolonych artystów kształcących się na renomowanych uczelniach z nietuzinkową fantazją i przede wszystkim wspaniałym zapleczem kulturalnym tam nie brakuje. Największym problemem pozostają oczywiście finanse, ale to już temat na zupełni inny artykuł.

Vojislav Savkov-Dragon’s Fuel (fot. Rita Pulavska)

Bałkański jazz był bardzo istotną częścią festiwalu potwierdzającą wysokie aspiracje tamtejszych artystów. Muzyczny świat nie stoi jednak w miejscu i oprócz umiejętności potrzeba jeszcze odrobinę szaleństwa, a tego na Bałkanach przecież nigdy nie brakowało. Artysta wychodzący na scenę musi pamiętać o czymś tak trywialnym w przypadku jakiejkolwiek muzyki ambitnej, że jest nie tylko wykonawcą, ale i showmanem. Przedstawienie powinno być interesujące nie tylko dla ucha, ale i oka. Może zaskakiwać, prowokować, drażnić i rozkochiwać, ale w żadnym wypadku nie powinno pozostawić widownię obojętną. Na scenie jazzowej to wciąż jeszcze wyjątek od reguły, ale bardzo wiele koncertów podczas tego festiwalu zapowiada nadchodzącą zmianę.

Sala Amerikana po raz kolejny stała się twierdzą najgroźniejszych europejskich artystów, którzy na podobieństwo nieustraszonych rebeliantów przedstawili swoją własną wizję muzycznego świata. I nie robili tego poprzez freejazzową kakofonię, pod którą dałoby się przemycić jakieś braki warsztatowe, czy też zwykłą twórczą mieliznę. Ich występy oprócz sporej dozy szaleństwa charakteryzowały się żelazną logiką, jasnym konstruktywizmem i przede wszystkim szczerą chęcią przekonania słuchacza, że muzyka z pełnym bagażem prawdziwie artystycznych przesłanek może dotrzeć do bardzo szerokiej widowni i to nawet tej, która z jazzem nigdy nie miała nic wspólnego.

Austriacki Shake Stew z Lukasem Kranzelbinderem jako liderem grupy na kontrabasie zaprezentował muzykę prawdziwie klubową z hipnotycznym, co prawda jazzowym groovem, ale wymieszanym z afrobeatem. Przy pomocy dwóch kontrabasów, dwóch perkusji i trzyosobowej sekcji dętej zespół połączył afrykańskie wyczucie rytmu z europejską miarą przez co nałożyły się na siebie dwie odmienne koncepcje czasu: cykliczny i linearny. Shake Stew ma na siebie pomysł, ma swój wewnętrzny konflikt i rozwiązuje go na scenie wprost przed rozentuzjazmowaną publicznością. Tak się tworzy ambitną muzykę na miarę naszych czasów.

Theo Ceccaldi (fot. Rita Pulavska)

Podobny charakterem był koncert Théo Ceccaldiego i jego sekstetu Freaks. Skazany na pożarcie francuski skrzypek występujący zaraz po największej gwieździe festiwalu Charlesie Lloydzie, zagrał najbardziej żywiołowy set, pokazując na czym polega artystyczna nieprzewidywalność. Zmęczona całotygodniowym festiwalem publiczność siedziała w nocy z niedzieli na poniedziałek w Amerikanie jak zaklęta i podziwiała kogoś kto na scenie zachowuje się jak punk rocker, a umiejętnościami dorównuje wirtuozom muzyki klasycznej. Jazzowy intelektualizm okryty został dzikością scenicznego ekshibicjonizmu, a wszelkie próby klasyfikowania tej muzyki wzięły w łeb już po pierwszych minutach. O przypadkowości nie ma tu jednak mowy. Freaks zagrali dokładnie to co chcieli zagrać, a o ich nadpobudliwości emocjonalnej decydowała już sama atmosfera podczas koncertu. Warto pamiętać, że o dobrym koncercie decydują nie tylko artyści, ale i widownia. Ta w Belgradzie spełnia najwyższe światowe wymagania.

Francesco Diodati (fot. Rita Pulavska)

Niespodzianek, choć może nie aż tak wielkiego kalibru było znacznie więcej. Zaskoczył portugalski sekstet Axes prowadzony przez saksofonistę João Mortáguę. Tutaj również obsada wykonawcza najbardziej zaważyła na charakterze muzyki. Saksofonowy kwartet  z napędem na dwie perkusje niczym dęta maszyna parowa wykreowała motorykę nie do zdarcia. Co innego finezyjni Włosi z Yellow Squeeds gdzie liderem jest jeden z najlepszych europejskich gitarzystów Francesco Diodati. Tutaj grupowa motoryka zastąpiona została kolektywnością improwizacji, dając wyjątkowo estetyczny i harmonijny efekt muzycznego odurzenia.

Niemałe poruszenie wywołał też Steve Coleman ze swoim Five Elements. Przesycony jakąś wuduistyczną magią i jazzową improwizacją podporządkowaną mocarnemu rytmowi, który kreował również rapujący Kokayi, wprowadził widownię w jedyny w swoim rodzaju trans. To było naprawdę silne uderzenie, które potwierdziło wyborną formę amerykańskiego saksofonisty i jego załogi. Waga super ciężka!

W Amerikanie zagrał też jedyny polski przedstawiciel na belgradzkim festiwalu, kwartet Macieja Obary w składzie: Dominik Wania (fortepian), Ole Morten Vagan (kontrabas), Michał Miśkiewicz (perkusja). Saksofonista zaprezentował muzykę wychodząca wprost z polskiej tradycji muzycznej i zarazem sięgającą do najskrytszych zakamarków współczesnego jazzu, dostępnych tylko dla najbardziej wtajemniczonych. W ich muzyce nic nie jest przewidywalne, tematy wyłaniają się z niczego, ewoluują w zaskakującym kierunku, groove pojawia się znienacka po czym rozpływa się niczym poranna mgła, zostawiając po sobie zupełnie nowy materiał do ekspozycji. W Mr. S dedykowanym Tomaszowi Stańce muzyczna narracja oparta na rozłożonym na kilkanaście minut crescendo była jak nadchodzące tsunami. Spokój, liryka, gra ciszą powoli prowadziła do erupcji niespożytej energii poszczególnych instrumentalistów. To właśnie wtedy najbardziej wykazać się mógł Dominik Wania, który nie tak dawno namaszczony został kolejnym wielkim europejskim (światowym!) pianistą z naszego kraju. Ten koncert nie przeszedł bez echa, a w kuluarach mówiono o nim jeszcze bardzo długo.

Maciej Obara (fot. Rita Pulavska)

Z mrocznej Americany przenieśmy się do większych audytoriów zarezerwowanych dla ogólnie pojętych –muzycznych gwiazd. Jak to często bywa w praktyce – większe nie oznacza lepsze. Muzyki słucha się czasami najlepiej w dusznym klubie. Sami wykonawcy też niekoniecznie muszą prezentować wyższy poziom, ale ich popularność siłą rzeczy budzi większe zainteresowanie. Kombank Dworana, która mogła pomieścić największą ilość widzów (1400) nie traci swego kameralnego uroku i pozwala na doskonały kontakt artystów z publicznością. Najbardziej dosadnie przekonać mogliśmy się o tym podczas koncertu Stanleya Clarka i jego show spod znaku fusion z doskonałymi partiami solowymi własnego autorstwa jak i pozostałych członków bandu. Aranżacje może nie grzeszyły oryginalnością jak zresztą i pozostałe elementy jego muzycznej układanki, ale nie to było też celem tego projektu. Stanley Clark to przede wszystkim doskonały showman, wirtuoz, który skupia wokół siebie młodych i niezwykle zdolnych artystów, starając się przy tym dbać o wielokulturowość całości. Efekty są znamienne. Gruzin Beka Gochiashvili rozbrajał widownię wirtuozerią swoich partii fortepianowych. Klawiszowiec Cameron Graves jeśli nie grą, imponował swoją muskulaturą, a Jeremiah Collier to jeden z najbardziej żywiołowo grających perkusistów, którego pałeczki idą w drzazgi od impetu uderzenia, a jego energia emanuje do każdego zakątka sali. Sam Stanley Clark jako mistrz ceremonii tylko naznaczał kolejnych egzekutorów, zachowując dla siebie – niczym bokser posiadający mistrzowski pas – decydujący  cios.

Michael Wollny (fot. Rita Pulavska)

Belgijski Flat Earth Society, występujący zaraz po Clarku, znaleźli się w pozycji chłopców do bicia, ale surrealizm ich projektu uwolnił ich od jakiejkolwiek przyczynowo-skutkowej zależności. Już sama nazwa bandu prowokuje podobnie jak i ich gra często nagina muzyczną rzeczywistość. Belgowie tworzą jednak bardzo wyrafinowaną muzykę opartą na fantazyjnych aranżacjach i nieoczekiwanych zwrotach akcji, przy których nawet filmy Davida Lyncha zostają w tyle. To jazda bez trzymaki i zarazem profesjonalizm w pełnym wydaniu. Kaskaderskie wybryki w wykonaniu całego zespołu potwierdzające tezę, że w kupie siła. Być może gdyby big bandy w latach 30., czyli ich największej popularności grały z podobną werwą i zapałem era swingu trwała by do dzisiaj?

Koncert legendarnego Mingus Big Band oprócz swojej wartości artystycznej miał również tą sentymentalną. Charles Mingus grał w Belgradzie wielokrotnie, w roku 1970, 1972 i 1975. Tutejsza widownia wciąż o tym pamięta i jego muzykę traktuje niemal z sakramentalnym namaszczeniem. Orkiestra zaprezentowała najsłynniejsze kompozycje kontrabasisty (Moanin’, Good Bye Pork Pie Hat, etc.) idealnie wystylizowane na miarę być może najlepszego obecnie big bandu na świecie.

Na miano legendy zasługuje też jeszcze jeden kontrabasista – Henri Texier. Schowany za znakomitą sekcją melodyczną (saksofon, klarnet) mógł pozwolić sobie na kontrolowanie sytuacji niejako z zaplecza bandu. Mając w zespole tak doskonałych instrumentalistów, trzeba uważać żeby przypadkiem przedwcześnie nie przejść na jazzową emeryturę, ale Francuzowi to nie grozi nawet przy jego 74 latach. Stylistyka nowego repertuaru była jednak znacznie łagodniejsza niż w przeszłości, z delikatnymi brzmieniem, funkcyjną harmonią i melodyką jako przewodnim elementem całości.

Tanya Balakirskaya (fot. Rita Pulavska)

Po wielu latach starań do Belgradu zawitał wreszcie niemiecki pianista Michael Wollny. To jeden z tych artystów, którzy poprzez muzykę potrafią wyrazić się znacznie precyzyjniej niż słowami. Imponował on niespotykaną techniką gry, mistrzowską egzekucją, niezwykłym wyczuciem artykulacji, siłą i delikatność w jednym, rozległą dynamiką, gdzie potrafił umiejętnie rozprowadzić emocje, od ciszy i szmeru, aż do zapętlonego groove’u z efektowną kulminacją. Wszystko w utworach własnych, perkusisty Erica Schaefera (Flegma Fighter), jak również Paula Hindemitha i Björk.

Niezwykle istotnym elementem programu tegorocznego festiwalu był kobieca wokalistyka. To właśnie wsłuchując się w kobiecy głos, najłatwiej uzmysłowić sobie jak płynne jest poczucie piękna. Stosunkowo najmniej znana Tanya Balakirskaya, występująca u boku zjawiskowego Ilugdin Trio, na scenie poruszała się jak Kate Bush, stylowo zahaczała często o Joni Mitchell, ale już sama emocjonalność pozostawała ścisłe jej. Było bardzo lirycznie i melancholijnie, zmysłowo i porywczo, a czasami wręcz nieśmiało. Słowiański żal w pełnej krasie. Przy okazji był to pierwszy koncert rosyjskiego artysty od 32 lat!

Jeśli ktoś jest w posiadaniu takiego głosu jak Dianne Reeves, nie można się dziwić, że cała muzyczna narracja skonstruowana jest właśnie wokół niej. Podczas tego koncertu wszystko wycyzelowane było do najmniejszego szczegółu, każdy dźwięk był wymuskany do granic możliwości, a jej głos rozchodził się po sali jakby był darem niebios. Zabrakło tylko elementu zaskoczenia, a jeśli tego brakuje w jazzie zawsze pozostaje lekki niedosyt. Odrobina szaleństwa nie zaszkodzi nawet w najlepiej wyreżyserowanym przedstawieniu.

Dianne Reeves (fot. Rita Pulavska)

Podobne odczucia mogły towarzyszyć przy koncercie kanadyjskiej wokalistki i pianistki Laili Biali. Jej kompozycje własne jak i opracowania przebojów takich tuzów popkultury jak: Coldplay (Yellow) i David Bowie (Let’s Dance) oczywiście mogły budzić uznanie, ale czasami można było ulec wrażeniu, że całość jest aż nadto zaaranżowana i wyuczona, pozostawiając tym samym zbyt mało miejsca na prawdziwe emocje.

Zgoła inne doznania towarzyszyły koncertowi Jazzmei Horn, posiadaczki najbardziej wybrzmiewającego imienia kobiecej wokalistyki! I chyba nie ma w tym przypadku. Ta artystka zbudowana jest z ze wszystkich możliwych składników muzykalności. Dodając do tego doskonały band i wrodzony sex appeal mamy gotowy przepis na sukces, nawet posługując się zgoła mainstreamowym językiem. Czy ktoś kiedykolwiek lepiej śpiewał scatem od czasów Elli Fitzgerald? Jeśli kogoś dręczy to pytanie to koniecznie musi posłuchać charyzmatycznej Amerykanki. Jej wysoki rejestr i sposób w jaki nim operuje robi piorunujące wrażenie. Jazzmeia Horn powraca do korzeni i to jak! Niby już to wszystko słyszeliśmy, ale jej muzyka wciąż przynosi zniewalający powiew świeżości. Jeśli nie tacy artyści jak ona mają przyciągnąć do jazzu młode pokolenie, to kto?

Jazzmeia Horn (fot. Rita Pulavska)

I wreszcie czas na bezapelacyjnie najlepszy koncert festiwalu, którego autorem został nie któż inny jak żyjąca ikona jazzu Charles Lloyd. Jego nowy kwintet Kindred Sprits w składzie: Marvin Sewell –gitara, Gerald Clayton – fortepian, Harish Raghavan – kontrabas, Eric Harland – perkusja, mógł zaskoczyć obecnością tego pierwszego. Dynamika gitarowych pochodów Sewella niekoniecznie musiała odpowiadać delikatnej i subtelnej tkance dźwiękowej Lloyda. Szybko okazało się, że największą siłą jego projektu są kontrasty. Na zadziorne gitarowe riffy często ocierające się o bluesową stylistykę Sewella, niezwykle intensywne i dynamiczny partie Claytona, oraz kompleksowość doskonałej sekcji rytmicznej, Lloyd mógł odpowiedzieć tylko jednym – swoją duchowością i spirytualizmem. W wieku 81 lat Amerykanin nie imponuje już techniką, ale za to dźwięk jego instrumentu zaczyna posiadać nieosiągalne dla innych właściwości. Drzemie w nim niesamowita moc przy najdelikatniejszym zadęciu, przez co jest niczym medium z czymś ponadzmysłowym. Gdy Lloyd gra w powietrzu czuć jakieś napięcie, salę ogarnia paniczna cisza, podczas której nie słyszymy nawet własnego oddechu. Pozostaje tylko jego dźwięk tak zagęszczający atmosferę jakbyśmy znajdowali się na zupełnie innej planecie. Kto raz usłyszy Lloyda już nigdy nie pozostanie taki sam.

Festiwal jazzowy w Belgradzie obserwuję już od dziesięciu lat i każdy pobyt w tym mieście podczas tego wydarzenia uzmysławia mi jak bardzo potrzebne i ważne są tego typu imprezy zwłaszcza w tak zapalnych miejscach na świecie. Aby zorganizować taki festiwal nie wystarczą pieniądze i czysta logika. Do tego potrzebna jest jeszcze niczym nieograniczona pasja mogąca przebić wszelkie przeciwieństwa losu. Belgrad ma takich ludzi (patrz drugi akapit) i to właśnie oni przyczynili się do reaktywowania tego festiwalu, którego harmonogram na wiele lat zakłóciła wyniszczająca wojna (1991-2004). Belgrad ma też wierną, szczerą i otwartą na wszelkie novum publikę, która niczym papierek lakmusowy poprawnie odczytuje panujące trendy i muzyczne anomalie. Jeśli jest tylko jedno muzyczne wydarzenie, na które warto pojechać w ciągu roku to będzie nim to w Belgradzie –mieście potrafiącym wykreować najpiękniejsze wspomnienia, do których będzie się wracać przez całe życie.     

Stanley Clark (fot. Rita Pulavska)