Bon Iver – 22, A Million

Bańka niestety prysła. Bon Iver porwał się na coś, czego niekoniecznie można było się po nim spodziewać, chociaż współpraca z tak różnorodnymi artystami poniekąd takie zmiany mogła teoretycznie wróżyć. Według mojej opinii nagrał album przerośnięty ambicją oraz niepotrzebnym rozmachem dźwięku. Kiedyś maczał swoje place w skromnych produkcjach, krzepiących słuchacza swoją melancholią, zwłaszcza jeżeli chodzi o debiut „For Emma, Forever Ago” (2007) przesiąknięty specyfiką jego niezwykłej intymności. Owszem, kolejny album był już bardziej odważniejszy w samej produkcji oraz rozwinięciu całego instrumentarium, ale trzeci jest jednak dla mnie nieudaną parafrazą jego twórczości, która wyszła z megalomanii elektroniki co też w mojej opinii obija się o tani pastisz. Tak mocne określenie się w muzycznej syntetyce było wprost doskonale zbilansowane na drugim wydawnictwie zespolonym ciepłą przestrzenią brzmienia, ale to co ukazało się pod nazwą „20, A Million” jest zdecydowanie przerośnięta fuzją absurdalnych częstokroć motywów budzących skojarzenia z artystyczną niedojrzałością w kontekście trwałego aranżacyjnego fragmentaryzmu. Tu za najbardziej drastyczny przykład można uznać mieszankę orientalizmu z futuryzmem (21 M◊◊N WATER). Sprawdźmy również szczyt kreatywności, który objawił w znienawidzonej przeze mnie kreacji autotune’owej kompozycji a capella – 715 – CR∑∑KS. Koszmar! Słuchając tego byłem autentycznie przerażony. Płyta wydaje mi się zachcianką. Sprawdzeniem w czymś, czego sam nie rozumie. Zdecydowanie nie moja filiżanka herbaty. Jedyne co łączy płytę to chaos – projekcja orgii między Björk oraz formacją Radiohead, których z boku filmuje Peter Gabriel. Wciąż wprowadza ciekawe zabiegi harmonijne, ale w koncepcji całej płyty jest to bardzo nieuporządkowane i przypomina bardziej szkic, czy demo, aniżeli pełnoprawne wydawnictwo. Kiedyś budził swoją muzyką szlachetność. Dziś jest dla mnie synonimem naiwności. Album jest abstrakcyjny do tego stopniu, że ciężko nawet zrozumieć źródło tak awangardowej koncepcji. Podchodziłem do „22, A Million” wielokrotnie, ale mnie najwyraźniej przerasta. Kompozycje są zwyczajnie przearanżowane. Prześwity dawnej twórczości powracają ze swoim wdziękiem, ale należą do rzadkich momentów tej płyty (8 (circle)). Wydawnictwo ukazuje antyemocjonalny sterylizm. Melancholia oraz intymność została zabita nietuzinkową formą awangardy.  Bon Iver najwidoczniej pamięci dobrej nie ma i zapomniał jaka konwencja wybiła go na piedestały gatunku. Na pewno znajdzie wielbicieli i przy tego typu projekcjach, ale jestem pewien, że wielu też się od niego odwróci. Płyta mnie najzwyczajniej męczy. Być może przekonałbym się do tego wydawnictwa za którymś razem, ale kto miałby na to siłę. Komu zależałoby na słuchaniu czegoś, co tak ciężko przełknąć.