Catania Jazz XXXII – Wallace Roney Quintet – (Katania, Ma – 20.10.2015)

Miles Davis. Tym nazwiskiem przywitał nas konferansjer, zapowiadając wieczorny koncert Wallace’a Roneya. Ja od siebie dodałbym również Terry’ego Clarka i Dizzieego Gillespiego, ale to już inna historia. Oczywiście największy wpływ na rozwój jego kariery miał oczywiście sam mistrz gatunku M. Davis. To właśnie od tego artysty W. Roney po stwierdzeniu, że nie ma żadnej trąbki, na której by mógł grać – dostał takową od samego geniusza jazzu. W czasach, kiedy W. Roney miał problemy osobiste, będąc m.in. bezdomnym, taki gest musiał wzbudzić w nim istną metamorfozę. Zdecydowanie pomógł mu rzucić wyzwanie i kształtować bardziej kreatywne podejście do życia. M. Davis był dla W. Roneya mentorem, instruktorem muzyki i przyjacielem od 1985 roku, aż do czasu jego śmierci w 1991 roku. To jemu dedykowana została płyta „A Tribute to Miles”, którą nagrał w kooperacji z Waynem Shorterem, Herbie Hancockiem, Ronem Carterem i Ronem Williamsem, wygrywając ostatecznie nagrodę Grammy.

Dziś to brzemię, jakie niesie po lekcjach danych przez M. Davisa w pewnym względzie mogło okazać się istnym fatum, bo często w swojej grze zostaje oskarżony o zbytnią inspirację „nauczycielem”. Barwa, samo podejście, frazowanie musiały przynieść takie określenia, jak „klon” i zwykły „naśladowca”. Faktycznie, pewnych podobieństw uniknąć się nie da. Nie powinniśmy jednak zapominać o jakże sugestywnych zagrywkach w jego „balladach” czy też zgasić ogień jego wybuchowości w up-tempowych melodiach.

Koncert owocował więc w moc inspiracji, ale W. Roney nie był na tej scenie sam. Dzielił ją tego wieczoru z pozostałą częścią kwintetu: Benjaminem Solomonem na saksofonie tenorowym, Anthonym Wonseyem na pianinie, Rashaanem Carterem na kontrabasie i Lennym White’em na perkusji. Ten ostatni dał szczególny wymiar temu koncertowi. Zresztą W. Roney zawsze miał w swojej grupie dobrych perkusistów, a nie wypada nie wspomnieć chociażby Tony’ego Williamsa z początków kariery. na tej trasie kwintetowi towarzyszył L. White i chociaż za nimi już sporo było takich wieczorów, to perkusista wciąż wzbudzał niezmierne zainteresowanie, nawet wśród pozostałych członków kwintetu. Nie była to zwykła kurtuazja, bo po całym wydarzeniu uciąłem pogawędkę z muzykami, którzy podkreślali kluczową rolę L. White’a na ich koncertach. 

Rzeczywiście, wielokrotnie buzując na swoim arsenale perkusyjne modły, wydawało mi się, że wraz z kontrabasem, tworząc ścianę rytmicznej demagogii, spychali pozostałych muzyków, wypiętrzając się w standardowej hierarchii muzycznych uniesień. Ich muzyczne dialogi były na tyle ciekawe, że nawet bez instrumentów dętych i pianina robili nieziemskie wrażenie. Czy to zasługa ich umiejętności, czy też nieco niedopasowanych ustawień akustycznych, które w rzeczywistości kompletnie zaciemniły melodyczne podboje m.in. pianisty A. Wonseya? Có, sam perkusista grymasem na twarzy dawał nieraz znaki w stronę „miksera”, aby nieco dopieścić całe „przedstawienie”. Trzeba przyznać, że – jeżeli można tak tę sytuację nazwać – przez spory czas, burzliwą grą na perkusji, skradał nieco całe show, ale niekiedy stawało się to nieco uciążliwe, ponieważ wprowadzał on znaczną dozę mechaniczności, tudzież nienaturalności w wymiarze samego koncertu. Umiar ma więc znaczenie. W miarę upływu czasu wszystko się jednak unormowało. Tego wieczoru przyszliśmy bowiem głównie ze względu na rolę samego lidera, który na scenę wszedł wolnym, nieco ociężałym krokiem pośród pozostałych dźwięków jego kompanów. Długo przetrzymywał samą „prezentację”, kiwając głową w stronę muzyków, dodając nieśmiały jeszcze z początku uśmiech. Atmosferę oczekiwania „pierwszego wejścia” wzmacniała dodatkowo dusząca atmosfera MA. Niestety, dało się to we znaki samemu liderowi, który wielokrotnie znikał ze sceny na dość długi czas, aby potem pojawić się zaledwie na relatywnie bardzo szybką solówkę. Niepocieszony tym faktem starałem się więc czerpać z tych momentów jak najpilniej. Byłem jednak w błędzie. Takich czy innych wykonów nie można słuchać, izolując pozostałą kompanię. Trzeba czerpać przyjemność z całości, słuchając każdego elementu i zlewając to w jedną całość. Tylko dzięki temu ma to sens. Solówki solówkami, ale bez tego z pozoru miałkiego tła nie da się takich solowych wystąpień tak naprawdę docenić. 

Przechodziłem więc ze wzrokiem podziwu na poszczególnych wykonawców i chociaż, jak się domyślacie, należy wyróżnić przede wszystkim perkusistę, który przejmował pałeczkę, aby trzymać to wszystko w ryzach po zejściu W. Roneya, wysuwając naprzeciw nieco bardziej fusionowe warstwy rytmiki. Podczas tego wieczoru nie zabrakło jednak klasyki czy też ciekawych bluesowych interpretacji. W wielu miejscach lidera „zastępował” również saksofonista B. Salomon, który zdecydowanie różnił się od swojego dętego przedmówcy bardziej wyrachowanymi zgrywami, wyraźnie bawiąc się poszczególnymi improwizacjami, chociaż niekoniecznie je „podsumowując”. 

Lider był bardziej zachowawczy i może to zabrzmi jak bluźnierstwo, ale czy to z doświadczenia i pewności siebie, czy też braku chęci do bardziej porywistych wykonów, a może z unikania większego zaangażowania, W. Roney prezentował swoim stylem gry raczej schematyczne podejście podług zwykłego „odgrywania” sztuki. Niewspominając o pojawiających się niedociągnietych dźwiękach… To jednak moje wrażenie. Może dlatego większą uwagę zwróciłem na solówki L. White’a czy też A. Wonseya, którzy wprowadzali ku kompozycji dużo więcej niż często oczywiste rozwiązania harmoniczne. Ten ostatni muzyk zwrócił moją szczególną uwagę, ciekawie obrastając główne motywy i krążąc wokoło nich ciekawymi motywami i dźwięcznymi skokami w bok, jednocześnie nie zapominając o głównym temacie, dekorując poszczególne elementy tak, jakby nigdy tego głównego pierwiastka motywu przewodniego nie opuszczał.

W tym wszystkim nie było jednak cienia interakcji z publicznością. W zasadzie zdałem sobie z tego sprawę tuż pod koniec, kiedy grubym głosem we got to goooooooooo… pożegnał nas słynny trębacz. To chyba mówi samo za siebie, jak bardzo byłem podczas tego wieczoru w stanie muzycznej podświadomości i jak bardzo byłem weń zaangażowany. Z jednej strony miałbym do paru elementów żal, ale nawet mimo tego wiele formacji takim legendom nawet w takich momentach muzycznej niesubordynacji najzwyczajniej dorównać by nie mogła.