Charles Lloyd: Red Waters, Black Sky (Sala główna NFM, Wrocław – 25.11.2017)

fot. Marcin Puławski

Charles Lloyd to bez wątpienia jedna z największych indywidualności w historii muzyki jazzowej ostatniego 50-lecia, a więc od momentu założenia przez saksofonistę legendarnego kwartetu, w którego składzie znajdowali się Keith Jarrett, Jack DeJohnette oraz Cecil Mcbee. Utrzymanie się na szczycie przez tak długi okres czasu wymaga jednak dużo więcej niż wyłącznie siły swego talentu. W przypadku tego muzyka możemy raczej mówić o artystycznym namaszczeniu i swego rodzaju posłannictwie, dzięki któremu twórca ten stał się mentorem i wzorem do naśladowania dla muzyków wielu pokoleń. 

W przeciągu całej swej kariery amerykański saksofonista zawsze był artystą wiecznie poszukującym, który nieustannie przełamuje zastane trendy i standardy. Taka postawa jest w pewnym sensie analogią do wrocławskiego festiwalu Jazztopad, którego 14. edycja odbyła się w tym roku w dniach 17-26 listopada. Niekonwencjonalne podejście do programowania tego wydarzenia, w którego skład wchodzą niemal wyłącznie koncerty premierowe oraz wiele imprez towarzyszących jak m.in. występy w mieszkaniach prywatnych sprawiło, że jest to obecnie jeden z najciekawszych festiwali na jazzowej mapie Europy. Nic więc dziwnego, że Charles Lloyd zechciał wystąpić tam już po raz trzeci, a po raz drugi z kolei przedstawił utwór skomponowany specjalnie na Jazztopad Festival wraz z towarzyszeniem polskich artystów. Koncert odbył się w imponującej sali głównej Narodowego Forum Muzyki.  

fot. Marcin Puławski

Kompozycja Red Waters, Black Sky to dzieło monumentalne zarówno pod względem obsady wykonawczej jak i samej formy. Obok lidera, który obok saksofonu zagrał również na flecie i klarnecie, wystąpili tam Harish Raghavan (kontrabas), Kendrick Scott (instrumenty perkusyjne), Bill Frisell (gitara), Greg Leisz (gitara), a także kwartet smyczkowy Lutosławski w składzie: Bartosz Woroch (I skrzyce), Marcin Markowicz (II Skrzyce), Artur RozmysŁowicz (altówka), Maciej Młodawski (wiolonczela) oraz chór NFM pod dyrekcją Izabeli Polakowskiej-Rybskiej. I jakby tego było mało występowi towarzyszyły projekcje filmowe przygotowane przez żonę saksofonisty – Dorothy Darr.

Muzyka Charlesa Lloyda niemal od zawsze opierała się jakimkolwiek stylistycznym granicom i koncert ten był tego dowodem. Pierwszą rzeczą, na jaką mogliśmy zwrócić uwagę, to liczne odwołania do kulturowej tradycji Stanów Zjednoczonych z niezrównanymi partiami Billa Frisella, którego jakże indywidualny muzyczny język idealnie kontrastował ze stylem gry lidera. Obaj wykonawcy prowadzili ze sobą nieustanny dialog, który był osnową dla najróżniejszych przebiegów formalno-strukturalnych całego dzieła. Wrażenie te wzmacniały projekcje filmowe ukazujące amerykańskich Indian i ich obrzędy. W momencie zaś, gdy na ekranie pojawiały się elementy przyrody, muzyka stawała się bardziej ilustracyjna, co dawało większe pole do popisu artystom z kwartetu smyczkowego. Siła muzyki chóralnej najlepiej sprawdziła się m.in. we fragmencie o charakterze negro spirituals. Elementy free były zaś domeną sekcji rytmicznej. Zaskakiwał zwłaszcza Harish Raghavan – na co dzień grający m.in. z trębaczem Ambrosem Akinmusire – którego wyborny kontrapunkt dawał solidną podstawę nawet dla tak rozbudowanego ensemble.

fot. Marcin Pułwski

Sam Charles Lloyd we wszystkich elementach swego dzieła odnajdywał się wyśmienicie i w każdym momencie koncertu czuł się równie komfortowo. Nie można nie ulec wrażeniu, że muzyka, którą wykonuje, go odmładza. Wciąż imponuje tonem swego instrumentu – wyjątkowo subtelnym, pełnym finezji i wyrafinowania. Jego dbałość o niuanse dynamiczne jest nie do podrobienia, a sposób artykulacji poszczególnych fraz czyni go jednym z najbardziej rozpoznawalnych saksofonistów na świecie i jednocześnie najbardziej wybitnych. 

Ta wyjątkowo wysublimowana kompozycja, w której nie brakowało elementów trudniejszych w percepcji, zakończyła się czymś, co przywodzić mogło na myśl Odę do Radości z IX symfonii Beethovena. Jak się okazało, Charles Lloyd mimo całej wzniosłości i ceremonialności swego muzycznego dzieła, przyjechał do Wrocławia z pozytywnym przesłaniem. Panegiryczne finałowe tutti oparte na bardzo prostym i chwytliwym motywie zdaje się to potwierdzać, a wyjątkowo długie owacje na stojąco tylko poświadczyły artystyczne wybory mistrza Lloyda. Nie mogło obyć się bez utworów na bis, wśród których znalazła się genialna interpretacja kompozycji La Llorona autorstwa Chavela Vargasa, 

Przed rozpoczęciem koncertu na uwagę zasługiwał jeszcze jeden fakt, który świadczyć może o tym, jak bardzo ceniony jest w stolicy Dolnego Śląska Charles Lloyd. Na Placu Wolności, tuż przed wejściem do budynku NFM w Alei Gwiazd, miała miejsce ceremonia odsłonięcia płyty pamiątkowej poświęconej amerykańskiemu artyście. To jeszcze jeden znaczący szczegół, który wiąże tego wybitnego człowieka z miastem Wrocław i podobnie jak jego cała twórczość daje mu muzyczną nieśmiertelność.   

fot. Marcin Puławski