Czy Lemmy chciał żyć wiecznie?

Na początku września na księgarniane półki trafi kolejna biografia sygnowana nazwiskiem Micka Walla. Tym razem Wall wziął na warsztat życiorys Iana „Lemmy’ego” Kilmistera – prawdziwą (choć już nie „żywą”) legendę rock’n’rolla. Człowieka bezkompromisowego, do końca życia stanowił  archetyp rock’n’rollowego stylu życia (niektórzy powiedzieli by, że raczej relikt, ale jak zapewne skomentował by to Lemmy: pieprzyć ich), i który mimo iż nigdy nie stał się gwiazdą światowego formatu i nie sprzedawał milionów płyt, był idolem dla tysięcy młodych muzyków, dziś kształtujących oblicze muzycznego świata (przynajmniej tej jego rockowej części). 

Mick Wall przyjaźnił się z Lemmym przez 35 lat, a przez pewien czas był jego PR-owcem. Trudno się zatem dziwić, że jego opowieść o nieżyjącym muzyku jest szczegółowa, pełna nieznanych dotąd informacji, chwilami bardzo zabawna, chwilami rozdzierająco smutna. Wall śledzi losy swojego bohatera od samego początku aż do tragicznego końca. Poznajemy Lemmy’ego jako ucznia walijskich szkół, jako członka grupy Rockin’ Vicars, jako pracownika technicznego na trasach Jimiego Hendriksa, jako jedną z gwiazd Hawkwind i wreszcie jako frontmana Motörhead.

Podczas pracy nad książką Wall wykorzystał liczne wywiady z Lemmym, które przeprowadził na przestrzeni wielu lat, a także rozmowy z członkami jego zespołów, przyjaciółmi, menadżerami, innymi artystami oraz pracownikami branży muzycznej. 

Sam Lemmy powiedział o swoim biografie: Mick Wall jest jednym z nielicznych dziennikarzy rockowych, którzy naprawdę potrafią pisać i mają jakieś pojęcie o muzyce. Mogę z nim gadać godzinami.

  

Muzyka, którą tworzył Lemmy Kilmister z Hawkwind, a zwłaszcza z Motörhead, będzie zawsze nam towarzyszyć i dalej zmieniać historię rocka, tak jak zmieniała czterdzieści, trzydzieści i dwadzieścia lat temu. Każdy, kto poczuwa się do rock’n’rolowego dziedzictwa – cokolwiek to znaczy w XXI wieku – może oprzeć się na ramionach autentycznego giganta rocka.

W roku 2010, kiedy Lemmy był jeszcze 65-letnim młodzieniaszkiem i nie miał problemów ze zdrowiem, spytano go, na czym jego zdaniem będzie polegać dziedzictwo Motörhead.

Kiedy nie będzie Motörhead – odpowiedział – powstanie luka nie do wypełnienia. Nie martwi mnie to, bo oznacza, że osiągnąłem wszystko, co chciałem osiągnąć, to znaczy, stworzyłem kapelę, której nie da się wymazać z pamięci.

Lemmy jak zwykle dotrzymał słowa.

Urodził się, żeby przegrać.

Zwyciężył.

Już niedługo recenzja książki, a tymczasem przeczytajmy jak sam Lemmy podsumowałby swoje życie:

Wiesz, człowiek poprawia swoją historię. W tym cały problem. Kiedy wspomina się dawne czasy, wcale nie widzi się tego, co było naprawdę. Pamięta się rzeczy dobre, bo mózg przygasza przykre wspomnienia, żeby dać sobie trochę luzu. Jestem pewien, że każdy rok naszego życia był totalnie spierdolony. A jednocześnie w każdym roku działy się rzeczy zupełnie fantastyczne. Nie koncentruję się na chwilach przełomowych. Lubię wspominać całość. A poradziłem sobie całkiem nieźle. Spełniły się prawie wszystkie moje marzenia. Niewiele ich już zostało… Większość ludzi nie może tego o sobie powiedzieć, więc jestem szczęściarzem. Nie powinno się szukać ideałów. Jeśli jest po prostu „bardzo dobrze”, człowiek powinien dziękczynnie paść na kolana.