David Bowie. Starman. Człowiek, który spadł na ziemię (Starman), Paul Trynka, Wydawnictwo SQN, 2013

David Bowie. Postać, która inspiruje progresywnym myśleniem, umiejętnością wyznaczania nowych trendów i elastycznością swojej formy od początków swojej kariery. Dziś jego osobę utożsamiać możemy z istotą całej popkultury, ale mało kto wie jak właściwie do tego wszystkiego doszedł. Książka Paula Trynki to „biografia totalna” jak się zwało mówić i mną ta skrupulatna wizja intensywnej twórczości Davida Jonesa wstrząsnęła. Pustka nieświadomości geniuszu Bowiego została w końcu uargumentowana konkretnymi przykładami wyborów jego artystycznego rozwoju, które nie zawsze łatwo zrozumieć poprzez same medialne osiągnięcia. Bowiego docenić jednak w dzisiejszych czasach trudno. Zwłaszcza jeżeli z jego historią zaznajamiamy się teraz – kiedy echo początków popkultury spisane jest w książkach, a współczesnym obrazem tego elementu showbiznesu dawno zawładnęła tandeta. 

Niewielu artystom starcza odwagi oraz skali wyobraźni by kreować się na nowo tak często i wyraziście. (…) Wymuskany mods z lat sześćdziesiątych, ujmujące dziecko kwiatów z ery hippisowskiej, zniewieściały dandys w powłóczystych szatach, (…) androgeniczny kosmita ze strzałą wymalowaną na policzku i marchewkowymi włosami, (…) kokainowy książę, (…) europejski intelektualista z czasów berlińskich (…) aż wreszcie wyrafinowany i doświadczony gentleman w średnim wieku (str. 11). Ta fuzja etykietek była świetnym patentem na uniknięcie swego rodzaju ślepej uliczki czego nauczyli się też jego następcy jak: Madonna, Bono, Prince, Lady Gaga, Talking Heads, Queen, Momus, Radiohead i Cabaret Voltaire. Bowie nigdy nie ustawał, a każde jego wyjście z cienia było fenomenem i chociaż nie od początku stawiano na jego talent to nigdy się nie poddawał. Wyniósł to zapewne z domu, do którego w dzisiejszych czasach zapukałaby opieka społecznej. „Dzieci wojny” – jak siebie sami określali. Brakowało mu toteż pewnej samoświadomości, aby dostrzec własne ambicje, ale czas pokazał, że było warto.

The Kon-Rads

Trynka przedstawił historię z mnóstwem anegdot, które wyszły od naprawdę wielu osób otaczających poczynania tego artysty. Historia nie jest więc spisana na kartach dzięki zamglonym wspomnieniom jednego namiestnika twórczości Bowiego. Całość nakłada się na siebie w sposób niezwykle naturalny, a czyta z zapartym tchem i niedowierzaniem. Czytelnika, który podchodzi do tej książki bez jakiejkolwiek wiedzy na temat głównego bohatera z pewnością zdziwi ile Bowie przeszedł w swoim życiu, aby uzyskać status takiej gwiazdy, a nie przyszło mu to łatwo. Byłem w szoku jak wiele razy był przez producentów zbywany, a jednak uparcie dążył do twórczego zaspokojenia.

The Kon-Rads – pierwsza jego formacja – zmarnowała dokładnie wszystkie szanse na zaistnienie. Wpływ na to jednak mieli pozostali członkowie zespołu, którym brakowało odwagi i chęci do ryzyka w kwestii aranżacji. Wszelkie sugestie Bowiego do pójścia naprzód zostały ignorowane. Inni byli ambitni – ale nie tak jak on. Wciąż jednak brnął do przodu. Chciał jedynie robić próby i słuchać taśm, albo płyt które zdobył. To było całe jego życie. Każdy uważał się za eksperta w muzyce – ale on naprawdę był ekspertem. (str. 52).

David Bowie, Marc Bolan

Pierwszym, który zauważył jego magię osobowości był Less Conn stając się przewodnikiem po świecie muzycznego biznesu w czasach, kiedy konkurentem do tronu był jeszcze Marc Bolan. W konfrontacji jednak Bowie wypadał z początku blado. Większość wczesnych piosenek Davida była okropna, jednak wciąż podsuwał je innym. Stylistycznie kręcił się pomiędzy imitacją Dylana a podróbkami Gene’a Pitneya (str. 68). Z drugiej strony – to na czym wybił się Bolan w następnych latach go twórczo „zabiło”. Davidowi zależało najbardziej na tym, by propagować swój własny materiał i by słuchali go inni (str. 101). To właśnie dzięki muzyce najszczerzej komunikował się z ludźmi. Bolan (…) trzymał się podstaw: rock and rolla, zmyślnych gier słownych i donovanowskiego jodłowania (str. 110). Zwyczajnie się powtarzał kiedy Bowie szukał nowych sposobów swojej twórczej interpretacji. Czy ktoś może zaprzeczyć rockowego pazura w odsłonie Ziggy’ego Stardusta w futurystycznej estetyce rodem z lumpeksu? W tamtych czasach było to nie do pomyślenia. Późniejsze bratanie Bowiego z R&B, białym reggae, jazzem, funkiem i wszelkimi próbami artystycznego uzewnętrznienia spowodowały, że o Bolanie dawno zapomniano podczas gdy Bowiego wysławiono na piedestały rockowego guru, a na glamrock zarzucono cień zapomnienia.

Little Richard

Ta książka to bezcenna lekcja o potędze ambicji, kreatywności, pracowitości i niezrównanej umiejętności redefiniowania własnej osoby (str. 15). Wydawało się, że Bowie chce osiągnąć więcej, niż pozwalały mu na to granice talentu. Wychował się na takich idolach jak Elvis Presley, czy też Little Richard, którego muzykę uosabiał z bóstwem. To właśnie ten drugi z artystów miał największy wpływ na kształtowanie się muzycznej identyfikacji Bowiego. Stał się katalizatorem wszelkich rozmów, które zaczęły ograniczać się jedynie do muzyki. Ta istota „marzycielstwa” i potrzeba wymykania się z monotonii sprawiła, że stał się tym kim był. Często sugerowano jednak, że Bowie jest raczej naśladowcą, niż pionierem i chociaż był inteligentny to brakowało mu jednak tych umiejętności, które posiadał John Lennon, zamykający opowieść w jednej piosence bądź w pojedynczym zdaniu. Flirty z funkiem i jazzem w zespole The Buzz, odważniejsze projekcje w The Lower Third i pierwsze sukcesy dzięki przebojowym singlom w The King Bees, które powstały sześć lat po założeniu zespołu nie wróżyły jednak szybkiego rozgłosu. Dopiero po dołączeniu Micka Ronsona elementy układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce. Chaos zastąpiony została grupową spójnością formacji The Hype. Pojawiały się pytania (…) jak wiele jest tu jego pracy, a jak wiele pracy jego podwładnych? (str. 148.) Pytanie jednak jest retoryczne, bo sam Tony Visconti twierdził, że nie nagraliby „The Man Who Sold The World” (1970) z nikim innym i to Bowie miał największy wkład w produkcję tego wydawnictwa.

Angie Bowie, David Bowie, Tony Defries

Bowiego wielokrotnie porównywanego do dużego dziecka i właśnie ten eskapizm był intrygujący. To właśnie to zróżnicowanie materiału przyciągnęło zainteresowanie jednego z najważniejszych producentów Viscontiego. Zanim jednak do spotkania doszło warto wspomnieć inną dość kontrowersyjną osobę Tony’ego Defriesa, który dał szansę spłukanemu Bowiemu po sukcesie jednego hitu Space Oddity by za kilkanaście lat „oszukać” go na grube miliony. Producent był więc postacią dość przewrotną. Doradzał na każdy temat: jak prowadzić biznes, jakich ludzi warto poznawać, z jakimi dziewczynami się spotykać (str. 235)”. Przez wiele lat zastępował mu ojca, ale biznes to biznes – wiadomo. Rozstanie z nim było wielką próbą siły ambicji Bowiego. Tylko nieliczni z takim mozołem potrafili pokonać drogę od przeciętności do wyznaczania nowych trendów (str. 266). Mimo to, w wielu momentach jego kariery bał się, że stanie się parodią samego siebie (str. 226). Było tak dopóki nie zdobył pozycji równej z jego idolami. 

Początki były jednak ogromnie trudne. Ograniczenie umiejętności gry na gitarze ostatecznie sprawiło jednak paradoksalnie, że powstał taki evergreen jak Space Oddity, którego wyróżniała prostota melodii oraz złożoność struktury. Na początku śmiano się przecież ze stylofonu użytego w tej kompozycji. To jednak tego typu porażki kształtowały postać Bowiego. Debiut był naturalny, ale brakowało w nim celności oraz intensywności folkowych muzyków. Każda zmiana akordów budziła intrygującą zmianę nastroju oraz istotnie nim manipulowała. Takim technicznym przejawem podobnego geniuszu i technicznej doskonałości był dopiero późniejszy Starman, ale zanim Bowie stał się oficjalnym arbitrem wszystkiego co modne upłynęło jeszcze sporo czasu. Dopiero po kreacji Ziggy’ego Stardusta uwierzył tak naprawdę w swój geniusz o którym samozwańczo zaświadczał od początku swojej kariery.

Zmiany przyniosła świeża formuła aranżacji, która następowała właściwie przy każdym nowym projekcie. Tą najbardziej „spektakularną” było przyjście na klawiszowe aranżowanie co pomogło mu dopasowywać elementy harmoniczne w całkowicie nowy sposób. Tym właśnie zachwyciła płyta „Hunk Dory” (1971). Kontrast z debiutem był ogromny. Oszczędność i skromność zachwycała tym razem rozmachem. David Bowie zrewolucjonizuje tę dekadę, tak jak Beatlesie odmienili lata sześćdziesiąte (str. 176). – Zapowiadano na początku lat 70.

Tak też się stało. Stosunkowo szybko „przesykoczył” The Velvet Underground Lou Reeda oraz Iggy’ego Popa z The Stooges. Nikt jednak w Bowiem nie pokładał nadziei i szansy na przebicie się w takim stylu i do tego stopniu, że Lou Reed będzie go prosił w następnych latach o wyprodukowanie swojego materiału, a Iggy Pop zostanie wyciągnięty z „bagna” właśnie przez Bowiego. Ci ludzie byli na początku kariery jego wzorami, ale uczeń przebił wszystkich mistrzów. Sam Iggy mówił bowiem o nim tak jako (…) kosmopolitycznym, inteligentny młodym kolesiu, który był gotów podbić świat i dać z siebie wszystko. I był skupiony na jednym – na sukcesie (str. 219). Historia przyjaźni Bowiego z Iggym nie jest w tej biografii przypadkowa. To właśnie historia tego drugiego sprawiła, że Trynka zainteresował się postacią Bowiego głębiej niż przewidywał. Stąd też detaliczna opowieść ich przyjaźni i muzycznej współpracy. Pomagając Iggy’emu, Bowie uleczył również siebie – stwierdza Trynka (str. 287). Bowie wolał promować płytę przyjaciela niż jego własną „Low” (1977) w czasie kiedy wymagała tego największa promocja. Uciekał od bycia wielkim Bowiem. Zachowywał się nad wyraz bezinteresownie. Miał większy talent niż ego – co jest dość rzadkie (str. 343). Wielokrotnie stwierdzano, chociaż często było mu to także wypominane, a przecież m.in. płacił za wykształcenie syna Bolana po jego tragicznej śmierci etc. Z pewnością burzy to często powtarzaną opinię o egoizmie i jednowymiarowości Bowiego.

David Bowie, Iggy Pop, Lou Reed

Owszem, starał się dogonić sławę na wszelkie sposoby, często uwzględniając w formie wszelakie kontrowersje. Fascynował się Tybetem, faszyzmem, okultyzmem, ikonografią hitlerowskiego Berlina, Aleisterem Crowleyem, czy Fryderykiem Nietzsche, ale przecież (…) harmonijne , ustabilizowane życie zazwyczaj nie inspiruje wielkich dzieł sztuki (str. 113). Chciał zostać buddyjskim mnichem, zająć się tańcem, a wreszcie jako jeden z pierwszych kreował ideę publicznej biseksualności. Bowie nie kokietował nigdy krytyków. Takie publiczne wypowiedzi nosiły jednak znamiona ostentacji, aniżeli woli walki o prawa gejów. Celował w rynek masowy. Nigdy nie brakowało mu tupetu i determinacji aby stawiać wszystko na jedną kartę. Kultura gejowska pociągała go ze względu na swoją barwność, bo kiedy pojawiały się dziewczyny to wszystko przestawało mieć znaczenie. Można mieć jednak zdanie, że (…) odnajdywał się w tych czasach dzięki własnej zuchwałości, tupetowi oraz tworzenia zręcznych i trudnych do sklasyfikowania piosenek (str. 117). 

Fryderyk Chopin

David zawsze działał pod wpływem jakiejś obsesji, podchodząc do tematu z pasją i entuzjazmem (str. 238). Utwory kształtowały się również w jego snach, w podróży autobusami, wyszeptane przez „anioły” etc. Jest nawet fragment po którym śmiało można stwierdzić, że Bowie mógł mieć kontakt spirytualistyczny z Fryderykiem Chopinem, ale to już niuanse do których ciekawiej „dojść” czytając całą biografię. Wielu zarzucało mu inspiracje innymi, ale jeśli kradł, to od najlepszych i miał pomysł na rozwinięcie tych pomysłów. No, może poza tak kontrowersyjnymi albumami jak „Pin Ups” (1973), „Tonight” (1984) i „Never Let Me Down (1987)”. Każde wydawnictwo powstawało jednak w wybuchu kreatywności mając określony manifest ogłaszany wcześniej w prasie albo ze sceny. Kiedy wszyscy idą w prawo, skręcaj w lewo. – Mawiał swoim znajomym. 

Często żył jednak swoją przeszłością. Czytał wiele starych artykułów prasowych, aby potem opowiadać jak wiele błędów pragnął skorygować (str. 406). Był więc wobec siebie bardzo krytyczny. Poświęcał się muzyce. Zawsze gdy czuł, ze jego muzycy nie mają mu już nic do zaoferowania wymagał od nich jeszcze więcej niż dotychczas. Ale wobec siebie był nawet bardziej bezwzględny (str. 327). Nic dziwnego, że w studiu panowała często neurotyczna i maniakalna atmosfera ze względu na dość „impresjonistyczne” metody pracy. „Outside” (1995) to jeden z albumów na których z pewnością można dostrzec umiejętność popychania muzyków do nowych wyzwań. Piosenki rodzące się w fragmentach powoli – choć raczej na zasadzie przypadkowości – nabierały kształtu (str. 317). Problem tkwił potem w odtwarzaniu tego wszystkiego na koncertach co było w niektórych przypadkach wprost niemożliwe. Do studia wchodził też bez gotowych materiałów (…) rozkoszując się jednocześnie efektem pogubienia i kontroli (str. 282). Fragmentaryzmu w aranżacjach nie jest jednak sposób wyczuć. Puzzle poskładane są wprost wybornie. Być może było to spowodowane jego szerokimi zamiłowaniami do różnorodności muzycznych gatunków i wiedzą jak to wszystko ze sobą połączyć? Fascynował się bowiem takimi osobami jak Leonard Cohen, Joni Mitchell, Jacques Brel, Chuck Berry, Lou Reed, Iggy Pp, Mick Jagger, Kraftwerk, Tangerine Dream, Miles Davis, Jimi Hendrix, Cream, John Coltrane, Sonic Youth, Igor Strawiński, John Lee Hooker, Muddy Waters, The Pixies, czy też Nine Inch Nails. 

Kiedy inni załamywali się niepowodzeniami on promieniował energię i kreatywnością. W końcu przecież udać się coś musiało. Jak mówiali: był bardzo pewny siebie, ale nie arogancki. Narcyzm mu jednak ostatecznie w karierze pomógł, chociaż nie uważano go za egocentryka jak innych solowych artystów. Prezentował sobą dodatkowy wymiar. Mówiono o nim i określano jako (…) skoncentrowanego, ale pasywnego, intrygującego, lecz zamkniętego w sobie (str. 126). Od początków jego kariery mówiono, że (…) nie miał zadatków na wielkiego artystę. Miał natomiast wiele odwagi (str. 105). Spełniał się w sztuce, która została doceniania nie tylko w muzyce ale i filmie. Umiejętności sceniczne, charyzma i taniec były cechami, które nie każdy artysta posiadał rozwinięte w takim stopniu jak Bowie. Swoją karierę umiał też umiejętnie poprowadzić. Nie bez kozery nazywano go „biznesmanam w przebraniu”. Z łatwością przewidywał przyszłość dotyczącą rozwoju muzyki dając mu miano czołowego futurologa. Muzyka stanie się jak bieżąca woda w kranie lub elektryczność (str. 432). – Mawiał i trudno stwierdzić, że nie miał racji.

Swoim wyjątkowym tembrem głosu czarował wielu słuchaczy, ale i do tej kwestii podchodził różnorodnie. Skonfrontujmy chociażby kontrast między postacią jaką jest Thin White Duke a kobiecością Ziggy’ego Stardusta, czy też barytonową manierę (…) w postaci skrzyżowania głosu Elvisa, Sinatry i Bryana Ferry’ego” (str. 253). W jego głosie zawsze tkwiły emocje. Czym byłaby na ten przykład kompozycja Five Years bez jej wyjątkowej narracji? Sama kompozycja „Heroes” była przecież całkowicie improwizowana, intuicyjna i co najważniejsze bezpretensjonalna. Tylko tym albumem, na której znalazł się ten utwór Bowie wyprzedził swoją epokę. Czy kiedykolwiek powstał równie wielki hit z tak lakonicznym, acz pełnym wyrazu liryzmie? Prostota jego twórczości często eksponowania była niespotykaną ostentacją, mimo że zawsze tworzył wokół siebie aurę nieprzewidywalności. Dalekowzroczność Bowiego w kwestii aranżacji doceniano po latach, tak jak było to w przypadku porad udzielonych Glennowi Hughsowi.

Bowie był więc człowiekiem, który na swój geniusz zapracował ciężką pracą. Nic nie przychodziło mu w życiu łatwo. Potrafił jednak w fantastyczny sposób budować mosty pomiędzy tym, co było, a tym co miało nadejść; pomiędzy stylami i kulturą amerykańską i europejską. Zanim jednak zostanie się geniuszem, musiał jak ten geniusz wyglądać. Swoją muzyką łączył styl i filozofię. Nie był zwyczajnym muzykiem popowym. Stał się odrębnym zjawiskiem! Ciężar płyty „The Man Who Sold The World” (1970) zmienił postrzeganie muzycznego brzmienia. Fenomenem „Young Americans” (1975) przewidział przecież kulturę samplowania lat 80. i 90. Dzięki „Lodger” (1979) zdefiniował brzmienie art rocka lat 80. „Lets Dance” (1983) zapoczątkował dla Bowiego i jego naśladowców nową erę przewagi formy nad treścią. Konsekwencji jego działań i twórczości można wymieniać bez liku.

Tony Visconti

Łatwo przechodził od skromności do intelektualnej gorliwości (str. 368). Lubił rozmawiać o sztuce i takimi osobistościami lubił się otaczać. Wokół siebie miał zawsze świtę genialnych postaci jak John Lennon, Andy Worhol, Salvador Dali, Stevie Wonder, Bruce Springsteen, Aretha Franklin, Gladys Knight, Jimmy Page, Glenn Hughes, Robert Fripp, Rick Wakemann, Freddy Mercury, Michael Jackson etc. Czytając monografie rozmaitych artystów, stał się koneserem, sypiącym nazwiskami z rękawa i potrafiącym wywrzeć wrażenie na intelektualistach z Oksfordu, a nawet ich zawstydzić (str. 353).

Droga do sławy nie była jednak z pewnością kolorowa. Za jego plecami ugadywano kontrowersyjne kontrakty, które nie wychodziły od razu na jaw. Otaczała go banda pretensjonalnych, egoistycznych, pieprzonych pozerów, przefarbowanych na biało albo wygolonych. Było w tym coś ewidentnie parszywego i nieprzyjemnego (str. 246). Bowie nigdy nie był jednak naiwny i widział, że czym więcej sławy zyskuje, tym więcej pojawia się wokoło niego ludzi chcących wykorzystać go do własnych celów. Stąd też pewnie jego chęć odseparowania. W pewnym momencie Bowie zaczynał się z showbiznesu nieśmiało wycofywać.

Iman Mohamed Abdulmajid, David Bowie

Czy Bowie kiedykolwiek kochał? – pytali się. Nie było wątpliwości do jego trwałej miłości do muzyki. Przeanalizujmy chociażby All The Young Dudes jako najszczerszej piosence o miłości do… rock and rolla. Przypominam o związku z Angie, bez której David w pierwszych latach znajomości czuł się niezwykle kruchy i nerwowy, ale to Iman Mohamed Abdulmajid dopiero go „ustatkowała”. Rola ekscentryka z czasem go więc znużyła, chociaż chęć odosobnienia podwoiła się już z morderstwem przyjaciela – Johna Lennona w 1980 roku. Bowie zdał sobie sprawę ze swojej śmiertelności. Artystyczna izolacja Davida, jego przywiązanie do muzyków sesyjnych – którzy tak naprawdę przyzwyczajeni było do potakiwania – miało swoje efekty uboczne i bezpośrednio wpływało na intensywność jego pracy (…) Należy wspomnieć o wpływie kokainy dodającej mu „klimatu dekadencji i splendoru (str 240.)”. W pewnym momencie była nazywana atutem gwiazdy rocka.  Jak jednak niektórzy twierdzą (…) on – i to jest piękne w tej historii – naprawdę brał narkotyki by poszerzyć swoje horyzonty. Realnie zwiększyły jego twórcze i umysłowe siły (str. 240). Oprócz tego wywoła jednak uczucie psychozy i paranoi… Ameryka miała na niego spory wpływ. To miejsce gdzie wszystko działo się szybciej: nowy zespół można było załatwić jednym telefonem, inspirację dla nowego image’u stanowiła para spodni (str. 249). 

Nie dało się go nie lubić „Zdarzało się, że podczas rozmowy z Davidem człowiek czuł zawroty głowy i ciarki przechodzące po ciele – jak podczas zakochania (str. 177). Urok osobisty i uprzejmość Davida nie były w żaden sposób wymuszone czy wykoncypowane (str. 199). Był szczerą osobą, która często motywowała innych. Ciekawymi retrospekcjami wydarzeń są zawarte w książce cytaty jego wskazówek dla muzyków. Nie były może zbyt czytelne, ale w jakichś sposób były one zawsze zrozumiałe. Używał takich słów jak „renesansowy” czy „impresjonistyczny”. Razem z Brianem Eno posługiwali się ciekawymi motywami, które działały bardziej na psychikę niż kwestie techniczne: Wyobraź sobie, że idziesz Wardour Street i przechodzisz obok klubu – masz ochotę zagrać muzykę, która się z niego wydobywała (str. 299). – Instruowali na zmianę. Pamiętaj te ciche chwile (…) Myśl jak ogrodnik (str. 334). – Dopowiadał jego producent Brian Eno. Jesteś na trzecim księżycu Jowisza i grasz do kotleta (….) jak arabski szejk, chcący poślubić córkę jakiegoś gościa (…) jesteś odpowiedzialny za podtrzymywanie moralne podczas małej chaotycznej akcji terrorystycznej (…) jesteś miejskim heroldem w społeczeństwie, w którym upadły sieci medialne (str. 420).

Przeżył życie „zupełnie na opak” jak twierdził jego pierwszy kompan z formacji George Underwood. Gdy ogłaszał się kultowym artystą był wyśmiewany, ale już wtedy wiedział, że dokądś dojść musi swoim zawzięciem. Wszyscy mają jednak świadomość jak wiele po drodze stracił. Rodzinne wartości. Jego muzyka wciąż przemawia do outsiderów… (…) do ludzi, którzy żyją na krawędzi, albo pragną się tam znaleźć (str. 458). Był artystą totalnym. Wygląd, głos, talent kompozytorski, osobowość sceniczna…. Piękno (str. 458). Udowodnił, że (…) muzyka pop też może być formą sztuki, nie zawsze musi być komercyjna i nie zawsze musi być rozrywkowa (str. 458)”. Istotnie Panie Bowie. Istotnie! Zmieniłeś oblicze muzyki i świata.