Dizel – M.I.L.F.

★★★★★★★★★✭

1. See You In Hell 2. Atari 3. Bondage 4. $2.50 Ticket 

5. Bitch? 6. Die by the Swing 7. Sheila 8. I Want Your Blood 9. No Udder (We Can Suck) 10. Get Out! 11. M.I.L.F. 

SKŁAD: Wicket – wokal, gitara basowa; 7Wolf7  – gitara, harmonijka, wokal wspomagający; Herr Boner – gitara; gRingo – perkusja; Grzegorz „Guzik” Guziński – wokal (gościnnie w ścieżce nr 11)

WYDANIE: DIZEL & Mineros Locos Producciones (2017)

Tommy: Nagania?

Turkish: Zające. Urządzają dwie nagonki z psów na zająca, zając musi wyprzedzić psy.

Tommy: A jeśli mu się nie uda?

Turkish: To ma zając prz……ne, prawda?

(Przekręt, reż. Guy Ritchie, rok prod. 2000, za: Wikicytaty)

Zacząłem trochę niecenzuralnie, ale zanim napisałem pierwsze zdanie, pomyślałem, że ten jakże prosty dialog ilustruje to, co chciałbym wam dzisiaj w kilku zdaniach streścić i przekazać. Zając, kiedy nie ma w swoim naturalnym środowisku zagrażającego mu drapieżcy, żyje sobie względne spokojnie. Rośnie tłuściutki, hasa po łączkach, płodzi dziatki, aż w końcu mnoży się tak niemożebnie, że wręcz zaburza ekosystem. Do tego trudno odróżnić jednego od drugiego. Otóż Polska scena nurtu tzw. „ciężkiego brzmienia” stała się już jakiś czas temu właśnie takim zającem. Rządzą nią od lat ci sami ludzie, często jedynie zmieniając projekty i szyldy, dzieląc tę scenę między siebie, goszcząc z jakąś tam regularnością na łamach poczytnych gazet muzycznych, którym z kolei nie wypada o nich nie pisać, a w recenzjach dawać not poniżej pewnego poziomu, bo fani się obrażą, i kolejny nakład nie zejdzie… I używają sobie podstarzali panowie życia w swoim prywatnym folwarku, myśląc, że tak już zawsze będzie. Obłęd! Czas spuścić charty, którymi, mam ogromną nadzieję, staną się chłopaki, których płytę pisząc tę recenzję mam ciągle w słuchawkach.

UWAGA – to nie jest TEN Dizel…

Krakowski Dizel musi mieć nie lada problem. Wszystko przez dość feralny przypadek. Wpisując ich nazwę w popularną wyszukiwarkę „Wytrzeszcz” (recenzja nie zawiera lokowania produktu) można się srogo zdziwić, otwierając pierwszy napotkany link. Jest delikatnie mówiąc, niezbyt czadowo; wita nas promocja klipu Everybody Pomarańcze i syntezatorowa nuta „pod nóżkę”… Taką samą nazwę nosi bowiem zespół nurtu disco polo, który ongiś wylansował hit Plastikowa Biedronka… Niemniej, dla tego „właściwego” Dizla (Dizela?) „M.I.L.F.” jest już drugim wydawnictwem. Wcześniej ukazała się EP-ka „Get Rude” (2013), całkiem ciepło przyjęta przez recenzentów. Członkowie zespołu byli lub są zaangażowani również w inne projekty muzyczne, a ideą, jaka przyświecała im podczas tworzenia zespołu, był powrót do istoty rock and rolla, ze szczególnym naciskiem na jego swobodę, prostotę, i mocne brzmienie. Zatem zaczynamy! Na początek trochę o całej powierzchowności. Płyta dotarła do mnie w kartonowym sleevie, i od razu rzuciła mi się w oczy okładka – zawodowy rysunek Marcina Nowakowskiego. Po rozerwaniu folii wypadły z środka trzy duże, winylowe wlepki, z tym samym artworkiem. Strzał w dychę! Naturalnie, jako gadżeciarz ucieszyłem się jak duże dziecko, i dwie z nich od razu rozdysponowałem – jedna zdobi laptopa, druga powędrowała na futerał od gitary. Środek koperty zagospodarowany został na słowa utworów, i bardzo dobrze, bo zawsze irytowały mnie książeczki, które trzeba było wyjmować z jakiejś przegródki – zawsze albo je gubiłem, albo po czasie były tak wymięte, że wstyd było je komuś pokazać. Czas położyć krążek do napędu.

Nie, ten też nie…

Panuje obiegowa opinia, że diesel to silnik, który potrzebuje trochę czasu na rozruch. Diesel może tak, ale Dizel nie; See You In Hell otwierający płytę to kopniak w cohones podany instant. Od razu czuć też, że duch pewnego wąsatego jegomościa w kowbojkach i kawaleryjskim kapeluszu unosi się gdzieś, wymieszany z oparami Jack & Coke – Lemmy byłby z Panów dumny! Brzmienie i tempo iście „motörheadowskie”, chociaż nieco wyższy wokal Wicketa przypomina mi miejscami nawet Toma Arayę ze Slayera, albo takiego Dextera Hollanda „na sterydach”.

Przez nieomal całą płytę nie zwalniamy. Jest ostro, brudno, punk’n’rollowo prawie przez cały czas. I w tym przypadku wcale nie jest to zarzut – krążek kompletnie nie nuży, ani nie pachnie dłużyzną. Śmiem twierdzić, że nagłe hamowanie gdzieś w środku albumu byłoby tu nawet nie na miejscu, więc wolniejszy numer panowie pozostawili sobie na outro. Kolejne numery przynoszą kolejne zastrzyki energii, a maszyneria pracuje na wysokich obrotach. Nie ma za bardzo sensu rozpisywać się o pojedynczych utworach, bo większość z nich zaaranżowana jest podobnie – czysta klasyka, mówiąc do rymu, bas, gitary i gary. Ciężko byłoby mi nawet wskazać mój ulubiony twór, bo płytę łykam w całości, ale jeżeli już miałbym, to chyba będzie to Die By The Swing – zaczyna się nieco w stylu La Grange ZZ Top, przechodząc w zgrabne, pulsujące boogie, okraszone nieco „teksańską” solówką na harmonijce ustnej – bardzo fajne urozmaicenie, jestem wielkim fanem harmonijki w cięższej muzyce (pomny genialnego Wizarda Black Sabbath). Wyraźnie odróżnia się też ostatni numer, w którym wyjaśnia się znaczenie tytułu albumu – M.I.L.F. to w tym przypadku akronim od słów Make It Last Forever (a wy, świntuchy, pewnie myśleliście, że chodzi o… nieważne!); kawałek bardzo przypomina mi wolniejsze utwory Black Label Society, jest nieco sludge’owy, a sprzęgająca miło gitara w tle sprawia, że się bardzo przyjemnie wlecze, i godnie zamyka płytę, pozostawiając słuchacza z wielkim żalem i niedosytem, że oto dojechaliśmy do końca…

TAK, tak właśnie wyglądają sprawcy całego zamieszania.

Istotnie, czuje się jakieś ukłucie, kiedy wybrzmiewają ostatnie nuty. Niedosyt powoduje, że naciśnięcie klawisza „replay” to już nie fanaberia, a konieczność. Niezwykle magnetyczny jest to album, jak dla mnie po prostu kapitalny, a ośmielę się nawet powiedzieć, że ożywczy i bardzo potrzebny polskiej scenie. Dizel pokazuje, że można obrać drogę zupełnie pomiędzy aktualnie panującymi trendami – nie przylepiać sobie łatki politycznej, brzmieć bezkompromisowo, być niegrzecznym i sympatycznym jednocześnie, stronić od mainstreamu i nie robić z siebie celebryty. W Polsce mało jest kapel, które prezentują równie luzackie podejście do całej metalowo-hardrockowej konwencji, i tutaj właśnie widzę ich niszę. Są zupełnie niewymuszeni, spontaniczni, nieskrępowani. Brzmią tak, że bez przesady mogę powiedzieć, że mogliby odnieść sukces nawet na większą skalę, niż krajowa, czego im z całego serca życzę.

Mam nadzieję, że wraz z upływem czasu Dizel będzie coraz bardziej pokazywał swoje ostre zęby, gotowe, by zatopić je w karkach starych wyżeraczy. Jeżeli nadal będą nagrywać płyty takie, jak ta, to cytując Turkisha, zając naprawdę ma prz…ne…