Edinburgh Fringe Festival – wbrew zasadom i normom od 1947 roku

Edynburg to administracyjna i kulturalna stolica Szkocji. Miasto w którym tworzyli(ą) tacy pisarze jak: Walter Scott, Robert Louis Stevenson, Irvine Welsch, Ian Rankin, Joanne K. Rowling. W Edynburgu przez krótki okres mieszkał (10 Warriston Crescent) również jeden z najsłynniejszych polskich emigrantów – Fryderyk Chopin. Wspomnień z pobytu w Szkocji nie miał chyba jednak najlepszych. W liście do przyjaciela pisał: Nudzę się tu na śmierć.

Polski kompozytor mógłby mieć odmienne zdanie gdyby odwiedził Edynburg około 150 lat później. Obecnie stolica Szkocji śmiało może ubiegać się o miano kulturalnej stolicy świata. Co roku odbywa tam się cała masa przeróżnych festiwali, wśród których najważniejsze to: Edinburgh International Festival, Edinburgh International Film Festival, Edinburgh Jazz & Blues Festival, Edinburgh Military Tatoo, Edinburgh International  Book Festival, Edinburgh Hogmany i w końcu Edinburgh Fringe Festival, który jest największym festiwalem sztuki na świecie! Aby nie być gołosłownym przedstawiam tegoroczny festiwal w liczbach. W dniach od 5 do 29 sierpnia odbyło się 3.269 przedstawień, które wystawiono 50.266 razy w 294 miejscach. Łączna ilość sprzedanych biletów to 2.475.143!!! Wypada zaznaczyć, że biletów na jakichkolwiek imprezach masowych sprzedaje się więcej tylko podczas olimpiad sportowych i mistrzostw świata w piłce nożnej. Na tegoroczną, 69. edycję festiwalu przyjechali artyści z 48 krajów, w tym z Polski. Szacuje się, że miasto odwiedziło w tym czasie około 2 milionów turystów.

fot. Marcin Puławski

Edynburg podczas festiwalu albo się kocha, albo nienawidzi. Miasto nie śpi. Puby, kluby, bary, a nawet niektóre restauracje zamykane są o 5. nad ranem. Tłumy turystów w centrum miasta mogą skutecznie zabarykadować drogę nawet największym ulicznym osiłkom jak chociażby dwupoziomowemu autobusowi miejskiemu. Uliczni artyści w każdej chwili mogą wciągnąć nas w fabułę swego przedstawienia i zrobić publiczne pośmiewisko, podczas gdy nam pozostanie tylko pełen politowania, idiotyczny uśmiech i trochę oklasków na pociechę. O weekendowej kolacji ze znajomymi w ulubionej restauracji też można zapomnieć, chyba że zrobiło się rezerwację z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Nawet jeśli jakimś cudem uda nam się zdobyć stolik, to trzeba wykazać się iście anielską cierpliwością w oczekiwaniu na zamówienie z okrojonego na czas festiwalu menu. Warto też zabrać ze sobą dobrze zaopatrzoną kartę kredytową, bo ceny podczas festiwalu rosną współproporcjonalnie do napływu turystów. Dotrzeć  spowrotem do swego miejsca zamieszkania też nie jest łatwo, bo kolejki na postoju taksówek są niemal tak długie jak nasze PRL-owskie za towarami luksusowymi jak toaletowy papier, czy wołowa kość. Oczywiście można wybrać inną opcję i zamieszkać w hotelu w centrum, gdzie ceny za nocleg zaczynają się już od 250 funtów.

fot. Marcin Puławski

Taki jest właśnie obraz Edynburga według mieszkańca/turysty uciemiężonego, ale bardziej samym sobą niż festiwalem. Obraz jak najbardziej prawdziwy, ale podobnie jak sztuka podlegający wielu interpretacjom. Przy odrobinie dobrych chęci i festiwalowej fantazji wszystkie wady można przekuć w zalety i nawet ci, którzy w Edynburgu mieszkają na co dzień, mogą poczuć się jak turyści. W sierpniu bowiem Edynburg zmienia się nie do poznania. Niepozorne miejsca, których na co dzień nie zauważamy przekształcają się w sale koncertowe. Kościoły, które przez większość roku stoją puste, nagle wypełniają się po brzegi fanatykami sztuki teatralnej, często nie do końca zgodnej z kościelną doktryną. Puby, kluby muzyczne, hotelowe sale konferencyjne zaczynają służyć jako kabaretowe sceny. Niczym grzyby po deszczu, którego w Edynburgu przecież nigdy nie brakuje, wyrastają dookoła cyrkowe namioty. Jedna z najstarszych ulic Edynburga – Cowgate, dosłownie otwiera swoje podziemia. Miejsca tamtejszych przedstawień kojarzyć się mogą bardziej ze schronem na wypadek bombardowania lotniczego, niż taneczną sceną. Zgubić się w tym czasie w Edynburgu to nie wstyd nawet dla rodzimego mieszkańca. Miasto ogarnia gorączka, a jego mieszkańców i przyjezdnych nieposkromiony pęd ku sztuce. Tej małej i tej dużej, lepszej i gorszej, ale zawsze prawdziwej.

Niezgłębioną tajemnicą pozostaje dla mnie sposób organizacji takiego przedsięwzięcia. Już od przeglądania programu festiwalu, który jest objętości książki telefonicznej, można dostać zawrotu głowy. Na szczęście istnieje również doskonale działająca strona internetowa i aplikacja telefoniczna, dzięki którym bez problemu możemy znaleźć interesujące nas widowisko i niczym po nici Ariadny dotrzeć nawet do najbardziej zakamuflowanego miejsca scenicznej akcji. Nie trzeba też zawczasu ogłaszać swego bankructwa, bowiem wiele przedstawień (ponad 600) było darmowych. Virgin Half Price Hub codziennie oferował bilety na setki przedstawień za pół ceny, ulica Royal Mile jak zawsze zamieniła się w scenę dla artystów ulicznych, gdzie każdy widz indywidualnie decyduje ile warta jest wystawiana sztuka, tudzież sztuczka.

fot. Maciej Zakrzewski, „Camille

Wybór odpowiedniego przedstawienia nigdy nie jest łatwy i najlepiej już na wstępie zawęzić swoje zainteresowania do konkretych kategorii. W tym roku mój wybór padł na: teatr, taniec współczesny, sztukę cyrkową i kabaret. Wbrew pozorom granica pomiędzy tymi dziedzinami jest wyjątkowo płynna.

Zacznę od polskiego rodzynka, czyli przedstawienia teatralnego „Camille” w wykonaniu Kamili Klamut i Ewy Pasikowskiej. Jego bohaterką była Camille Claudel, francuska rzeźbiarka, która ostatnie 30 lat swego życia spędziła w zakładzie dla psychicznie chorych. Jak można się domyślić, sztuka ta była nie tylko wyzwaniem dla aktorów, ale również dla widzów. Brawurowe aktorstwo Kamili Klamut, która wcieliła się w tytułową rolę, przyniosło tej produkcji wyśmienite recenzje. Było to jedno z najbardziej rekomendowanych przedstawień podczas trwania całego festiwalu. Sztuka „Camille” doskonale wpisała się w historię występów polskich artystów na edynburskim Fringe. Tym bardziej należy ubolewać, że był to jedyny polski akt spośród 3.269 przedstawień, nie licząc połykacza ognia Marcina, którego wieczorne show na Royal Mile zawsze gromadziło liczne grono widzów. Niewielką obsadę polskiej reprezentacji można tłumaczyć oczywiście niczym innym jak względami finansowymi. Występ na Fringe wiąże się z szeregiem zobowiązań finansowych, które naturalnie musi ponieść sam artysta. Obok opłaty rejestracyjnej dochodzi czynsz za wynajęcie sali, zamieszkanie (często przez całe 4 tygodnie festiwalu), przelot w obie strony, itd. Bez sponsorów czy też dofinansowania ze strony Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego polską kulturę i sztukę za granicą promować jest wyjątkowo trudno. Szkoda, bo mam nieodparte wrażenie, że środki na ten cel mogłyby być wykorzystywane znacznie lepiej niż obecnie.

Podobnego problemu nie mają Australijczycy, którzy przygotowali aż 117 produkcji, a wśród nich występ fenomenalnej Emmy Serjeant w przedstawieniu „Grace”. Sztuka cyrkowa i teatr jeszcze nigdy nie były tak blisko siebie. Było to przedstawienie, które na zawsze pozostaje w pamięci i podczas którego widz autentycznie boi się o bezpieczeństwo występującej artystki, a jednocześnie zachwycony jest pięknem, zmysłowością i łatwością z jaką wykonuje nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika akrobacje.

Z Australii przybyło też męskie trio Elixir, które sztukę cyrkowa połaczyło z serią skeczy, które rozbawiły publiczność do rozpuku. Jeszcze więcej emocji dostarczyła jednak męska burleska – Briefs. W zasadzie to trudno przełożyć ich triki na język polski. Oprócz tańca, akrobacji na linie, obręczy, dowcipnej konferansjerki itp., atrakcją była również żonglerka popularną zabawką jojo. Niby nic, gdyby nie fakt, że wykonawca ubrany był jedynie w coś co nazywa się willie warmer (patrz słownik). Żonglował tą okrytą częścią ciała imitując tym samym obiekt latający, zwany helikopterem. Reakcji, zwłaszcza żeńskiej części widowni, nie muszę opisywać.

Zgoła inne emocje przywołała grupa teatralna z Niemiec Familie Flöz, która wystawiła sztukę „Teatro Delusio”. Trzech aktorów wcieliło się w 29 wykreowanych przez siebie postaci. Zaprezentowali oni tragikomedię bez słów, która przypomniała widzom, że teatr nie kończy się w momencie kiedy opada kurtyna.

W zasadzie to o Fringe można pisać w nieskończoność, ale wcale nie jestem pewien czy będzie aż tylu chętnych aby czytać taki tasiemcowy artykuł. W ciągu 4 tygodni udało mi się zobaczyć około 50. przedstawień, które potrafiły wywołać u mnie jak i reszty widzów zupełnie skrajne emocje. Na Fringe znajdziemy sztukę łatwą i trudną, głupią i inteligentną, absurd i erudycję, sztukę dla dzieci i dorosłych. Zawsze jednak jest to sztuka wyzwolona. Sztuka, która obroni się sama. Fringe to festiwal bez polityków, choć polityczne tematy są poruszane, najczęściej przez komików. Obyło się więc bez przemówień ministrów, wiceministrów, odczytów oficjalnych listów, generalnie rzecz ujmując – bez cenzury. Żaden polityk, urzędnik, czy też przedstawiciel kościoła nie próbował nikomu tłumaczyć co jest sztuką lepszą, a co gorszą, dozwoloną i niedozwoloną, z czego należy być dumnym, a co uznać za hańbę. Obyło się też bez narodowościowej pompy, aczkolwiek okazja ku temu była doskonała. Dążący do niepodległości rząd Szkocji mógłby wykorzystać ten festiwal w celach propagandowych. Obyło się bez protestów i pikiet, niczyje uczucia religijne nie zostały urażone. Betty Grumble aka Emma Maye Gibson z powodzeniem mogła przedstawić  swoje show „Sex Clown Saves The World”, być może najbardziej kontrowersyjny akt podczas całego festiwalu, który zadał kłam wszelkim wartościom i świętościom, przy okazji łamiąc wszelkie tabu. W coraz bardziej podzielonym świecie Fringe Festival w Edynburgu wciąż łączy ludzi bez względu na ich narodowość, religię, kolor skóry, orientację seksualną i światopogląd. Niech Fringe taki pozostanie. Na zawsze.