Epica, Eluveitie, Scar Symmetry (Kraków – TS Wisła, 31.10.2015)

Scar Symmetry 1. The Iconoclast, 2. The Anomaly, 3. Chaosweaver, 4. Mind Machine, 5. Morphogenesis, 6. Neuromancers, 7. The Illusionist 

Eluveitie AnDro, Carnutian Forest (na spotkaniu z fanami) 1. Origins (Intro), 2. King, 3. Nil, 4. Thousandfold, 5. AnDro, 6. Slanias Song, 7. Omnos, 8. De Ruef vo de Bärge (Call of the Mountains), 9. From Darkness Set akustyczny: 10. Brictom, 11. Memento, 12. Reel Set = 13. Scorched Earth, 14. A Rose for Epona, 15. Kingdom Come Undone, 16. Neverland, 17. Quoth the Raven, 18. Alesia Bis: 19. Inis Mona.

Epica 1. The Second Stone, 2. The Essence of Silence, 3. Sensorium, 4. Chemical Insomnia, 5. Unleashed, 6. Martyr of the Free Word, 7. Cry for the Moon, 8. The Obsessive Devotion, 9. Victims of Contingency, 10. The Phantom Agony Bis: 11. Sally’s Song, 12. Sancta Terra, 13. Unchain Utopia, 14. Consign to Oblivion

Spotkanie miłośników Eluveitie (fot. Sławomir Wałczyk)

Ostatnio bywam w Krakowie coraz częściej z różnych okazji, ale nie byłem tam jeszcze na koncercie. Pora to zmienić, więc zawitałem do hali Wisły Kraków na występy Scar Symmetry, Eluveitie oraz grupy Epica. Przyjechałem do miasta królów dużo wcześniej, bo ok. 11.30, żeby wziąć udział w spotkaniu miłośników Eluveitie. Frekwencja na początku nie była powalająca, ale aura i wczesna pora nie zachęcały. Z czasem oczywiście zaczęło zbierać się coraz więcej osób, nawiązałem nowe znajomości, poznałem inne punkty widzenia, posłuchałem nieco plotek i wszystko nabierało tempa.

(od lewej) Matteo Sisti, Ivo Henzi, Chrigel Glanzmann, Anna Murphy (fot. Martyna Potyka)

W końcu udaliśmy się pod halę, aby spotkać się, według planu o godzinie 17.00, z Eluveitie. Kolejka przed wejściem do obiektu była porażająca. Jednak Dorian, szef polskiego fanklubu, wpuścił tych uprzywilejowanych i chętnych na spotkanie poza nią. Nie udało się jednak zniwelować pewnego opóźnienia, bo zespół wyszedł do nas nieco później. W ramach tego zagrali dla nas na korytarzu dwa utwory zupełnie akustycznie – AnDro oraz Carnutian Forest, po których nadszedł czas na spotkanie właściwe, czyli zagadywanie członków grupy, robienie fotek, rozdawanie autografów i możliwość rozmowy z każdym muzykiem. Przyjemne chwile, ale przy takiej liczbie osób ciężko o jakąś dłuższą rozmowę, kiedy sam czekasz w kolejce takiego Chrigela i zdajesz sobie sprawę, że jeśli zaczniesz z nim gadać, to inni będą na ciebie patrzyli tak jak ty teraz na kogoś, kto stoi i sprzedaje mu swoje rozkminy… Wszystko miło i przyjemnie, czas wejść na halę, poczekać do 19-tej i zobaczyć, co prezentuje support.

Jonas Kjellgren – Scar Symmetry (fot. Michał Bochenek)

Ze Scar Symmetry miałem krótką przygodę za młodu w liceum, kiedy zacząłem poszerzać swoje melodeathowe horyzonty, więc co nieco pamiętałem. Zmieniłem spojrzenie na pewne rozwiązania, gdyż połączenie growlowanych zwrotek i śpiewnych, niemalże… popowych refrenów średnio mnie obecnie kręci. Trudno mi oceniać riffy, ponieważ akustyka sprawiała, że gitary brzmiały jak jednen wielki hałas. Tego, co i jak grają mogłem się domyślać jedynie, patrząc na dłonie gitarzystów. Pełni zniszczenia akustyki dodawała perkusja, która strasznie „siała”. Blachy były bardzo głośne i wszystko zagłuszały. Najwyraźniejsze były wokale, obaj panowie, Roberth Karlsson oraz Lars Palmqvist, byli bardzo dobrze słyszalni. Ludzie, którzy znali i lubili ich twórczość bardziej niż ja, uderzali w pogo i wydawali się najwyraźniej usatysfakcjonowani. Ja, ze względu na to, że jednak nie poczułem tego klimatu bacznie obserwowałem wszystko z boku. Nie mogę niczego im zarzucić. Dobrze zagrany półgodzinny koncert – po prostu! 

Matteo Sisti, Ivo Henzi (fot. Martyna Potyka)

Eluveitie znam od wielu lat i bardzo chciałem zobaczyć ich na żywo. Po obejrzeniu transmisji koncertu z tegorocznego Woodstocku postanowiłem, że jadę do Krakowa, bezdyskusyjnie. Co tu dużo mówić, nie zawiodłem się. Po spotkaniu na korytarzu byłem już bardzo pozytywnie nastawiony. Z głośników usłyszeliśmy lektora czytającego intro z „Origins” (2014) w języku polskim. Nie potrafię go jednak zacytować, ponieważ słyszałem tylko pojedyncze słowa. Kiedy zespół zaczął grać utwór King, w publiczności od razu zrobiła się wyrwa. Najlepszy komentarz tego koncertu usłyszany z boku: Już ściana? Tak szybko? To co będzie dalej?. Dalej… dalej było tylko lepiej. Szwajcarzy zaimponowali chyba wszystkim swoim fanom i pokazali pełnię swoich możliwości. Zróżnicowana setlista zadowoliła chyba wszystkich miłośników tej formacji. Podczas całego występu z ostatniej płyty, którą promuje trwająca już półtora roku trasa, usłyszeliśmy jednak zaledwie dwa utwory (King oraz From Darkness), co jednak z drugiej strony dobrze może świadczyć o podejściu do fanów i woli zaprezentowania przekroju całej swojej twórczości. Narzekać mogę znowu na nagłośnienie. O ile na Scar Symmetry gitary zlewały się w dudniący bełkot, o tyle tutaj nie było ich prawie słychać; poza pojedynczymi chwilami, kiedy pozostałe instrumenty były ciszej. Jedynie bas dawał pogląd na aktualnie grane riffy. Na pewno w tej sytuacji plusem było to, że nie zagłuszały piszczałek, dud, liry korbowej, skrzypiec i innych „przeszkadzajek”, które w tym zespole odgrywają dość dużą rolę. Może to specyfika pomieszczenia, może sprawka akustyków, ale tego nagłośnienia się czepiam, bo można było postarać się i zrobić to znacznie lepiej.

Pamiątkowe zdjęcie z Rafaelem

Na pochwałę Eluveitie zasłużyło sobie jednak poza tym mankamentem wielokrotnie. A to w momencie, kiedy Anna uczyła nas szwajcarskiej odmiany języka niemieckiego, żebyśmy mogli z nimi zaśpiewać Call of the Mountains (pamiętam nawet słowa! Leciały mniej więcej tak: Hey-yoo, hey-yoo!), zagraniem kilku utworów akustycznie (Chrigel po powrocie na scenę i zajęciu miejsca na krzesełku powiedział: Witamy was na akustycznej części naszego koncertu, więc podział jest oficjalny) czy powieszeniem sobie fanklubowej biało-czerwonej flagi przez Matteo na swoich dudach. Urocze na swój sposób było też to, jak Anna „pomagała” Merlinowi grać na perkusji podczas bridge’a w Quoth the Raven. Wyjęła pałeczkę z kołczana i tłukli wspólnie jedną z blach, zastanawiałem się tylko, w którym momencie pęknie. Poza tym złapać pałeczkę od perkusisty to szczęście. A złapać pałeczkę od lirniczki? Mam zbyt ubogi słownik, żeby określić poprawnie kogoś, komu się ta sztuka udała. Na bisie zabrzmiał oczywiście chyba największy przebój grupy, czyli Inis Mona. Nie zabrakło rzucania fantami, ukłonów i wielu dobrych wrażeń.

Simone Simons (fot. Martyna Potyka)

Czas na headline, czyli Epicę. Szczerze mówiąc, byłem zbyt zmęczony po Eluveitie, żeby iść pod scenę, więc ze znajomymi zaopatrzyliśmy się w złoty trunek i zasiedliśmy na górnym balkoniku. Niestety odbiór utrudniała, jak już wcześniej wspominałem, akustyka. Na dole było nieco lepiej, ale na górze, ze względu na kształt i charakterystykę hali, wszystko się młóciło. Pisząc „nieco lepiej” nie mam na myśli wielkiego szału. Znów wybijała się perkusja, gitary się zlewały, klawisze czasem gdzieś przebiły, a wokal wiódł niezbity prym. Technicznie, ze strony muzyków, oczywiście wszystko na najwyższym poziomie, jak przystało na zespół o takich dokonaniach, a przynajmniej tego się można było łatwo domyślić. Uwagę zwracało bardzo efektowne oświetlenie, które na mnie zrobiło megapozytywne wrażenie. Szczególnie podobały mi się animowane spadające „krople” ze świateł. Odniosłem jednak wrażenie, że fani Epici przyszli bardziej posłuchać swoich idoli, niż bawić się pod sceną. O ile na Eluveitie już od pierwszego utworu można było obserwować (ba, nawet brać w nich czynny udział!) ściany śmierci, circle pit, ostre pogo i inne koncertowe aktywności (nawet podczas akustycznego setu), o tyle podczas występu gwiazd wieczoru publiczność była… „spokojna”. Kilka razy widziałem, jak nieco podskakuje. Być może była tak wymęczona poprzednim koncertem, a może to specyfika nurtu, który gra ten zespół. Setlista prezentowała się bardzo różnorodnie, najwięcej oczywiście można było usłyszeć utworów z ostatniej płyty, „The Quantum Enigma” (2014), jak przystało na trasę promującą album, jednak poza tym grupa zagrała coś niemal z każdego etapu swojej działalności (pomijając jedynie utwory z „Requiem for the Indifferent” (2012)). Sięgnęli nawet po cover utworu z filmu Nightmare Before Christmas, czyli Sally’s Song. Wysłuchałem sporej części koncertu, jednak ciągle nie są to moje klimaty i tak zwany operowy metal póki co mnie do siebie nie przekonuje. Widocznie nie czuję „epickości” tego specyficznego nurtu, a od metalu potrzebuję bardziej konkretnej, mięsistej strawy niż kawioru podawanego na złotym talerzu. Z tego powodu jeszcze przed bisem czułem się nieco znużony i końcówki występu słuchałem już z korytarza bardziej na pół ucha, oddając się rozmowom ze świeżo poznanymi współfanami folk metalu.

Chrigel Glanzmann, Rafael Salzmann, Anna Murphy  (fot. Martyna Potyka)

Podsumowując, ja osobiście bawiłem się przednio, zarówno przed koncertem, na samej imprezie, jak i po, lecz zawdzięczam to głównie temu, co przygotowało dla nas Eluveitie oraz ludziom, których spotkałem i poznałem. Szczególnie chciałbym podziękować agencji Knock Out za umożliwienie wejścia na koncerty, Dorianowi i Monice za zorganizowanie before- i afterparty, Martynie z MindwalkerPhoto, Michałowi (Do tańca, nie do różańca) i Sławkowi za udostępnienie zdjęć oraz wszystkim tym, z którymi doskonale się bawiłem. Żałuję, że nie mogę być na grudniowym koncercie Eluveitie w Gdańsku, ale mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy. Sława!