Everything Everything – Arc

Do jakichkolwiek form popu, czy muzycznego mainstreamu trzeba mnie przekonywać niekiedy bardzo długo. Bynajmniej nie jest to uwarunkowane formą muzyczną, która sama w sobie wydaje się być „płytka”, ale pospolitą przystępnością materiału, którą „kupuje” każdy. Everything Everything wywodzi się jednak z art rocka, a to oznacza zaawansowaną wizję kreatywności, która pomimo chaotycznego bogactwa dźwięku na swój sposób poprzez mainstremowe podejście jest bardzo intrygująca. Cały album na pozór nie ma nic wspólnego ze szlachetną odmianą indie, głównie ze względu na łamanie większości zasad tempa i rytmiki, użycie niecodziennej elektroniki, bądź też bardzo charakterystycznego falsetu. Mimo tak dużego zróżnicowania każdy z kolejnych muzycznych aktów przemawia niezwykle barwną harmonią i melodyką, które to z kolei charakteryzują się prostolinijną, acz niebanalną konstrukcją. Zupełnie nijak ma się to do podmiotu lirycznego, który błądzi nasze umysły w krainie dość intratnych problematyk naszego życia: samotności, związków, istoty posiadania domowego ogniska, czy też ucieczki od codziennych realiów szarej egzystencji, co niekiedy kontrastuje z pogodną wizją muzyki. Dawno nie poświęciłem albumowi tyle czasu co „Arc”. Z jednej strony mamy do czynienia z klarownym przykładem masowej dystrybucji przebojów, a z drugiej strony, każda z kompozycji jest na tyle różnorodna, że do jej odsłuchu można podchodzić wielokrotnie bez ani krzty poczucia znużenia i monotonii. Na imprezę, na refleksję, na każdą okazję jeśli chcemy być uraczeni wyjątkową dawką optymizmu – bez dwóch zdań… ale czy rzeczywiście album można wynieść do rangi biblijnej arki, gdzie oprócz jej zawartości nic więcej nie istnieje?