Garana – dzikość jazzu

Adam Bałdych (fot. Rita Pulavska)

Sezon letnich festiwali muzycznych w pełni. Każdego roku o tej porze mapa Europy dosłownie utkana jest wszelkiej maści imprezami, co już samo w sobie stanowi paradoks, gdyż muzyka jako sztuka o najdoskonalej skrystalizowanych założeniach formalnych, i która wydała twórców na miarę największych geniuszów świata jest często sztuką hermetyczną i abstrakcyjną, będącą na marginesie tzw. kultury masowej. Wśród gatunków, które jednym tchnieniem zaliczylibyśmy do tych trwających w swym arystokratycznym odosobnieniu zaliczylibyśmy jazz, choć przewrotnie styl ten wywodzi się przecież z najbardziej dyskryminowanych warstw społecznych. Sam akt percepcji jazzowego dzieła też nie jest prosty, więc utarło się przekonanie, że jazzu najlepiej słucha się w małych klubach, których pojemność niestety nie przekracza często nawet 100. miejsc. Wydawałoby się również, że wielotysięczne sceny plenerowe zarezerwowane są dla gwiazd muzyki pop i rock, a najlepsza atmosfera panuje na „zakwaszanych” imprezach techno. Relatywizm w muzyce jest na szczęście pozorny i tylko z perspektywy fotela i telewizora nieprzejednany. Nieodzowne jest więc wyjście poza własną strefę komfortu, aby przekonać się jak złudne mogą okazać się wszelkie stereotypy i jak wiele możemy zyskać, kiedy zboczymy z utartego przez wszystkich szlaku.

Youn Sun Nah (fot. Marcin Puławski)

Garana to mała rumuńska wioska ukryta w samym sercu Zachodnich Karpat. Jej mieszkańcy powiadają, że do Garany wiadomo kiedy się przyjedzie, ale nie wiadomo kiedy wyjedzie. W obu przypadkach dzieje się to za sprawą natury – w ciepłe pory roku ze względu na jej piękno, a w zimne przez jej surowość. Historia festiwalu rozpoczęła się w 1997 roku kiedy to trzech uzbrojonych w ułańską fantazję artystów (Puba Hromadka, Paul Weiner i Liviu Butoi) zapoczątkowali tradycję jam session na pobliskiej farmie. Dwa lata później koncerty przeniesiono do jedynej wtedy restauracji w Garanie, a następnie na polanę zwaną „Poiana Lupului”, a w dosłownym tłumaczeniu „Polanę Wilków”. Obecnie festiwal w Garanie jest największą tego rodzaju imprezą muzyczną w Rumunii, często określaną jako „Jazzowy Woodstock”, na którą ściąga rokrocznie kilkutysięczna widownia. Rzecz bez precedensu już chociażby ze względu na trudności z dotarciem do tego miejsca i jego odosobnienie. Niespodzianek czyha na przyjezdnego tu jednak dużo więcej. Baza hotelarska w zasadzie nie istnieje, a miejsca w nielicznych pensjonatach zostają wykupione już w miesiącach zimowych. Wioska i jej okolice usłana jest więc namiotami. Wszyscy biwakują „na dziko”, bo na to aby stworzyć jakieś bardziej zorganizowane pole campingowe na szczęście jeszcze nikt nie wpadł. Podczas koncertów widownia siedzi (jeśli siedzi) na ociosanych drewnianych kłodach, gdzie swobodnie popijać może legalnie przyniesioną butelkę ulubionego trunku. Czy gdzieś w Europie jest to jeszcze możliwe!? Mniej zorganizowani mogą korzystać z wyjątkowo bogatej jak na te warunki oferty gastronomicznej, na którą składają się różnorodne stoiska serwujące wyjątkowe specjały rumuńskiej kuchni. Nad polaną położony jest natomiast cmentarz, na którym usadawiają się ci, których nie stać na bilet, chociaż wielu twierdzi, że to zmarli wstają z grobów, bo muzyka jest tu tak dobra. W powietrzu unosi się zaś jedyna w swoim rodzaju, niemal mistyczna atmosfera, którą tworzą wszyscy ci, którzy znaleźli się tam, aby celebrować ponad stuletni już muzyczny rytuał zwany jazzem. 

Wojtek Mazolewski (fot. Rita Pulavska)

Kolejnym ewenementem tego festiwalu jest jego program cechujący się absolutną bezkompromisowością. Dyrektor tego wydarzenia – Marius Giura – konsekwentnie stawia na jakość. Dominują występy artystów spod znaku takich oficyn wydawniczych jak: ECM i ACT, przy braku jakichkolwiek symptomów wskazujących na ślady komercji. Publiczność jest tam tak wychowana, że nie potrzeba jej umizgów. Zresztą, muzycznych aktów jest tam tak wiele, że nawet najbardziej wybredny meloman znalazłby coś dla siebie. 

Oprócz sceny głównej, koncerty odbywały się również w tamtejszym kościele (start godz. 11.00) oraz pensjonacie La Rascruce Inn (start godz. 14.00). Prezentowali się tam głównie rumuńscy wykonawcy, a także rewelacyjny mołdawski Trigon grający mocno przesiąknięty folkiem fusion jazz oraz amerykański – nie ukrywajmy tego – legendarny basista Benny Rietveld, który zasłynął grając u boku nie któż innego jak: Milesa Davisa i Carlosa Santany, zdobywając przy okazji 8. nagród Grammy. Muzyka na pobocznych scenach nie była więc tylko mało istotnym dodatkiem, ale stanowiła jego konstruktywną całość. Sama muzyka nie była też jedyną pokusą w ciągu dnia. Garana położona jest w tak malowniczym miejscu, że nie sposób nie wyruszyć na wędrówkę do otaczających lasów, czy też nad pobliskie jezioro Trei Ape i zwyczajnie oddać się potędze otaczającej natury.

Bugge Wesseltoft (fot. Rita Pulavska)

Jazz pod gołym niebem słuchany przez wielotysięczną widownię to wciąż rzadkość. Sam odbiór muzyki też jest inny, a i sami artyści chyba również dają z siebie więcej. Koncerty na „Polanie Wilków” rozpoczynały się około godz. 19., a festiwal zainaugurował La Classe Operaia Va In Paradiso, któremu liderował jeden z najwybitniejszych rumuńskich jazzmanów – pianista Mircea Tiberian. Muzyka, którą prezentował ten międzynarodowy skład, była nad wyraz kompleksowa i pod względem artystycznym wyjątkowo atrakcyjna. Wymagała jednak od widowni skupienia, którego podczas tego aktu zabrakło. Dopiero kiedy wszyscy usadowili się wygodnie na swoich miejscach, a na scenę wszedł duet Youn Sun Nah & Ulf Wakenius, zapanowała absolutna cisza. Koreańska wokalistka i szwedzki gitarzysta zaprezentowali dobrze znany program, z którym koncertowali już 5 lat temu, a mimo to wypadł on wyjątkowo świeżo i bez śladu rutyny. Momento Magico znów zabrzmiało magicznie, Jockey Full Of Bourbon charakternie, chociaż jak tu porównać charakter Koreanki i Toma Waitsa? W przedziwny sposób zapowiedziane Enter Sandman Metallici zebrało natomiast równie wielkie owacje jak i samo wykonanie tego utworu. Youn Sun Nah to diva światowej wokalistyki, która – jak to divy mają w zwyczaju – zamiast grymasić i wywoływać skandale, zachowała urok dziecka. Serca publiczności zostały zdobyte bez wyjątku.

Wokalistyki w Garanie nie było jednak wiele i oprócz Koreanki wystąpiła jeszcze pochodząca z Rumunii – Elena Mîndru z towarzyszeniem fińskiej sekcji rytmicznej (Finnection) oraz Adama Bałdycha. Utalentowana i obdarzona niezwykle estetycznym głosem wokalistka może nie brzmiała tak przekonująco jak jej poprzedniczka, aczkolwiek za sprawą jej zespołu i brawurowo grającego polskiego skrzypka, koncert ten można uznać za bardziej niż udany.

Avishai Cohen (fot. Rita Pulavska)

Pozostając przy polskim akcencie należy wspomnieć o pięknej tradycji koncertowania naszych artystów na tym festiwalu. Grali tu m.in.: Tomasz Stańko, Leszek Możdżer, Jarosław Śmietana, Andrzej Jagodziński, Marcin Wasilewski, Sławek Jaskułke, Paweł Kaczmarczyk i wielu innych. W tym roku oprócz Adama Bałdycha, który wystąpił dwukrotnie, zagrał tam również Pink Freud z Wojtkiem Mazolewskim. Obaj artyści cieszą się w Rumunii uznaniem i popularnością na co wskazuje odbiór i reakcje publiczności na ich jakże skrajnie odmienną muzykę. 

Adam Bałdych w towarzystwie Norwegów: Tore Brunborg (saksofon), Helge Lien (fortepian), Mats Eilertsen (kontrabas), Per Oddvar Johansen (perkusja) zaprezentował program z płyty „Brothers”. Intymna, pełna dynamicznych i kolorystycznych niuansów muzyka niosła ze sobą ogrom emocji. Mimo wszelkich komplikacji faktury, jakby asymetryczną linią płynąca melodia opleciona subtelną siecią arabeskowych figuracji akompaniamentu trafiała w najczulszy punkt odbiorcy. Do tego genialne partie solowe Bałdycha, dalekie od wszelkiego konwenansu i niemal rozsadzające jego instrument, złożyły się na doskonałą całość gdzie artyzm łączy się z prawdziwym muzycznym show, o którym muzycy jazzowi często zapominają.

Na pewno nie zalicza się do nich Pink Freud (Wojtek Mazolewski – gitara basowa, Adam Milwiw – Baron – trąbka, elektronika, Rafał Klimczuk perkusja, Karol Gola (saksofon barytonowy), których koncerty, czy to w maleńkim klubie, czy też na dużej scenie są wielkim, naładowanym endorfiną widowiskiem. Paradoksem jest, że w ich muzyce dynamiczny przepych często sąsiaduje z ascezą, a skrajna komplikacja ze skrajną prostotą. Nie przeszkadza to, aby ich utwory przybrały pełną fajerwerków orgiastyczną barwę. Pink Freud stworzył niezapomniane show, które na takich arenach jak ta w Garanie posiada szczególny wydźwięk. Z pewnością Mazolewski zagra tam jeszcze nie raz.

Po występie kwartetu niemieckiego trębacza i pianisty Sebastiana Studnitzky’ego można było spodziewać się dobrego koncertu, ale niesiony dopingiem audytorium i fantastyczną atmosferą wzniósł się na szczyt swoich umiejętności. Nakręcane pulsem berlińskich klubów techno, transowe kompozycje jak: Watergate, C’mon Move czy Sieben, zabrzmiały lepiej niż ktokolwiek mógłby sobie to wyobrazić. The Sound of Surprise – powiedział kiedyś o jazzie znany krytyk Whitney Balliett. Koncert Studnitzky’ego potwierdził, że w tej kwestii nic się nie zmienia.

Nils Peter Molvaer (fot. Rita Pulavska)

W Garanie nie zabrakło również doskonałych pianistów. Oprócz wspomnianego wcześniej Mircei Tiberiana zaprezentowało się trio Kubańczyka Roberto Fonseci, którego repertuar brzmiał wyjątkowo mainstremowo, co nie powstrzymało go bynajmniej przed wprowadzeniem publiczności w taneczny pląs. Włochy reprezentował Kekko Fornarelli i Stefano Battaglia. Obaj przedstawili pełen wachlarz włoskiego lirycyzmu i umiłowania do powabnego cantabile, chociaż to ten drugi wykazał się większą dbałością o najmniejszy szczegół frazy, a jego minimalistyczne podejście do przebiegu muzycznej akcji było niczym cisza przed burzą, którą zafundował jeden z najbardziej wyczekiwanych aktów tego festiwalu, czyli grupa Rymden w składzie: Bugge Wesseltoft (fortepian, keyboards), Dan Berglund (kontrabas), Magnus Öström (perkusja). Dwaj ostatni ponownie zagrali obok siebie w fortepianowym trio, więc nie mogło obyć się bez porównań do ich dokonań wraz z Esbjörnem Svenssonem. Podobieństwa ograniczyły się jednak do tych w składzie, bo muzyka była już skrajnie odmienna. Wesseltoft jest wystarczająco silną muzycznie osobowością, aby narzucić swój styl gry, a Berglund i Öström również nie mieli zamiaru nawiązywać do słynnego E.S.T. Powstała więc zupełnie nowa jakość, którą stworzyć mogli tylko Skandynawowie. Pozostaje mieć nadzieję, że panowie zdecyduje się nagrać wspólnie płytę. 

Mohini Dey (fot. Marcin Puławski)

Rewelacją festiwalu okazał się koncert izraelskiego trębacza Avishai Cohena i jego projektu Big Vicious. Artysta ten obok Ambrose’a Aknmusire jest w tej chwili najwybitniejszym przedstawicielem młodego pokolenia na tym instrumencie. Tym razem Izraelczyk zachwycił olśniewająco subtelną, a jednocześnie bogatą warstwą rytmiczną (dwie perkusje!), mistrzowską paletą barw i nastrojów, urokiem bliskowschodnich arabesek instrumentalnych. Ileż żmudnej pracy musi kosztować utkanie takiego cuda jak Tear Drop, który najbardziej wbił się w pamięć, i który stał się chyba największym przebojem całego festiwalu. Koncert ten z boku sceny obserwował sam Nils Petter Molvær, który kolejnego dnia zaprezentował się m. in. wraz z kultową jamajską sekcją rytmiczną Robbie Shakespearem (gitara basowa) i Sly’em Dunbarem (perkusja). Oj kręcić musieli głowami z dezaprobatą krytycy nad najnowszym przedsięwzięciem Norwega, ale to co myśli krytyk, a co publiczność to czasami dwa różne światy. Efekt tej kolaboracji był łatwy do przewidzenia – typowe Molværowskie frazowanie przepełnione elektroniką i skandynawskim chłodem na tle słonecznej, pulsującej sekcji rytmicznej. To kolejny koncert idealnie wpisujący się w narrację całego festiwalu. Trąbka Molværa w rumuńskim paśmie Karpat znalazła wystarczająco dużo przestrzeni, a linia basu z How Long dudniła w piersiach jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego akordu.

Finał festiwalu przybrał charakter niczym z hollywoodzkich produkcji, chociaż to Bollywood miał na początku inicjatywę. Stało się tak za sprawą hinduskiej artystki Mohini Dey – cudownego dziecka gitary basowej, która dziś w wieku 22. lat rości sobie pretensje do bycia jednym z najlepszych przedstawicieli tego instrumentu na świecie. Jeśli wziąć pod uwagę same umiejętności techniczne to znalazłaby się ona w ścisłej czołówce. Technika jej gry jest niebotyczna, a może raczej szatańska, bo diabli na pewno nie posługują się mniej mięsistymi instrumentami niż gitara basowa. Wraz ze skrzypkiem Abhijithem P S Nairem stanowili oni o sile azjatyckiego kolektywu Ekalavya, prezentującego ciekawy fusion podszyty hinduską wrażliwością na dźwięk i harmonię. 

Stanley Clarke (fot. Rita Pulavska)

Kończący festiwal grupa amerykańskiej legendy gitary basowej Stanleya Clarke’a, który zgromadził w swoim składzie istny konglomerat młodych – gniewnych współczesnej sceny jazzowej (Beka Gochiashvili – fortepian; Cameron Graves – keyboards; Shariq Tucker – perkusja; Salar Nader – tabla) kazała sobie czekać z rozpoczęciem koncertu aż do 1.30 w nocy. Cierpliwość popłaciła, bowiem dwugodzinny set Amerykanina minął jak błyskawica. Obok miłych sercu wygłupów pod publiczkę, basista zaprezentował całą wszechmoc swego instrumentalnego warsztatu. Grał z jakimś kolosalnym, motorycznym rozmachem i sprężystością, raz na kontrabasie, raz na gitarze basowej, z techniką totalną, niestrudzoną brawurą i specyficzną dla niego gwałtownością. Jego starcie z Mohini Dey wydawało się nieuniknione i kiedy już chyba wszyscy wstali z miejsc na scenę weszła ona – filigranowa dziewczynka z burzą loków, która z pewną dozą nieśmiałości i spojrzeniem przestraszonego dziecka stanęła naprzeciw swego idola, by pozbawić go korony. Pojedynek pełen świeżej inwencji tematycznej i uporczywego ruchu z czasem stał się wariacki i stanął na głowie. Tłum oszalał i jeszcze długo nie mógł się uspokoić. Ostatecznie Stanley Clark odprowadził pretendentkę poza scenę, by powrócić na nią jeszcze raz. Król pozostał tylko jeden. School Days był ostatnim aktem tego festiwalu, choć adrenalina w żyłach pozostała na wiele dłużej.

Jazz się upowszechnia i chociaż słowo to jest jak językowy nowotwór, którego nadużywamy, to widząc to co się działo w Garanie trudno o lepsze określenie. Któżby przypuszczał, że festiwal ten osiągnie kiedykolwiek takie rozmiary i będzie miał taką renomę? Senne marzenie Puby Hromadki i Paula Weinera, którzy w projekcie Puba Jazz Connection z Piotrem Wojtasikiem w składzie również zagrali na tegorocznym festiwalu, stało się faktem. Czy widmo „upowszechnienia” jazzu odbywa się kosztem jego spłycenia, zwulgaryzowania i pomniejszenia? Na podstawie tego wydarzenia możemy stwierdzić, że na pewno tak nie jest, choć wciąż zastanawiający jest fakt jak Marius Giura ze swoim sztabem i tak ambitnym programem zdołał zgromadzić takie tłumy widzów? Cud, przypadek, a może tajemnica tkwi w samej lokalizacji? Najlepiej przekonać się samemu i przyjechać tu za rok. Wtedy też będziemy bardziej skłonni przyjąć znaczenie takich słów jak: Garana, festiwal i jazz do naszego leksykonu pojęć wyjątkowo pozytywnych.

Mohini Dey i Stanley Clarke (fot. Marcin Puławski)