Ghost – Prequelle

★★★★★★★★☆☆

1. Ashes 2. Rats 3. Faith 4. See the Light 5. Miasma 6. Dance Macabre 7. Pro Memoria 8. Witch Image 9. Helvetesfonster 10. Life Eternal

SKŁAD: Cardinal Copia, Papa Nihil oraz grupa Bezimiennych Ghouli (The Nameless Ghouls) WYDANIE: 1 czerwca 2018 – Loma Vista Recordings

Wiosna w tym roku nadeszła niespodziewanie szybko i od razu z wielką intensywnością. Osobiście jestem zadowolony z tego, że zapachniało nie tylko kwiecie – pierwszego czerwca po sklepach płytowych rozeszła się woń siarczystego kadzidła, do którego węglików dokłada od paru lat pewien pokręcony duchowny z dalekiej północy. 

Na samym wstępie zaznaczę, że próżno będzie w tej recenzji szukać obiektywizmu – twórczość Tobiasa Forge’a i zamaskowanych kolegów to dla mnie coś w rodzaju kota Ernsta Blofelda z serii o Jamesie Bondzie – wredne z pyszczka, ale jak wpadnie mi w ręce, to będę głaskał pół dnia, i może jeszcze trochę. Tak miałem i z „Meliorą” (2015) i epką „Popestar” (2016).  Nie ukrywam też, że postaram się tym moim panegirykiem wsadzić palec między żebra redakcyjnemu koledze Lupusowi, który na swoim osobistym blogu trochę sponiewierał to, przecież wcale dobre i przemyślane, wydawnictwo. Najwyżej mnie za to znienawidzi (a potem gdzieś go przeproszę drobnym drukiem, hi-hi…).

„I woke up like this…”

Cardinal Copia i Bezimienni Ghule zaserwowali nam w wersji podstawowej dziesięć numerów, w luksusowej zaś menu poszerzyli o covery It’s a Sin Pet Shop Boys (w kontekście ekspresji twarzy, jaką wywołuje, wręcz „bananotwórczy”) i Avalanche Leonarda Cohena. I muszę ze zdumieniem powiedzieć, że nawet wersja deluxe kończy się dla mnie zdecydowanie za szybko! 

Instrumentalny otwieracz Ashes to rodzaj intra do pierwszego singla z płyty – Rats. I przyznaję, że tak jak rattus norvegicus jako zwierzę nie kojarzy się zbyt przyjemnie, to rattus swedicus, którym jest ten kawałek to już rzecz naprawdę przemiła – genialny gitarowy drive, ładnie dopełniony klawiszami, przejrzysta, nieco „katedralna” solówka, trochę upiornego wodewilu i hicior do radia gotowy. Wwierca się w głowę jak drylownica w wiśnię. 

Faith bardzo pięknie odkrywa nam rąbek tego, co jest jedną z najmocniejszych stron albumu – chwytliwe refreny. Ba, co ja mówię, przecież to jest jedna z największych broni Ghost w ogóle. KAŻDY numer z tego zestawu, może oprócz instrumentalnych, o których opowiem dalej, ma potencjał do stania się przebojem, i tego stanowiska będę bronił jak Kordecki Częstochowy, chociaż w kontekście dorobku faceta umalowanego na upiorną wersję Benedykta XVI to niezbyt trafne porównanie. Niemniej, nośność tych pozornie łatwych melodii, a jednak poukładanych w bardzo logiczną i przyjazną w recepcji całość jest fenomenalna. Puśćcie je mimochodem u rodziców w domu, a daję sobie uciąć jakąś zbędną kończynę za to, że nawet najbardziej konserwatywna mama będzie je niedługo nucić przy tłuczeniu niedzielnych schabowych. Nie kłamię! Nie mogę ponadto nie wspomnieć o bardzo widocznych inspiracjach z przełomu lat 80. i 90., które z tego krążka sączą się niemal potokami. Bo taki Witch Image czy Dance Macabre na przykład od razu skojarzyły mi się z Alice Cooperem z czasów „Trash” albo „Hey Stoopid”. Instrumentalne Miasma i Helvetesfonster to na płytach Szwedów coś nowego – tu klawisze w stylu fusion, tam saksofon jak Candy Dulfer, podniosłe, ale jednocześnie strawne – brawo! Life Eternal z kolei reprezentuje najlepsze tradycje power ballads spod znaku Journey, Whitesnake czy Europe, a See the Light lub Pro Memoria mają potencjał iście eurowizyjny, i pomimo tego, że renoma tego konkursu jest, delikatnie mówiąc, dyskusyjna, to w kontekście Ghost wcale nie ma to pejoratywnego wydźwięku. Dlaczego? 

Bo Ghost to coś więcej niż zespół rockowy – to przede wszystkim konwencja, a właściwie żonglowanie różnymi konwencjami w ramach spójnej koncepcji image’u i muzyki, na „Prequelle” rozwinięte po mistrzowsku, jak na żadnym innym wcześniejszym albumie. I to jest zadra, którą najbardziej wbił mi swoją recenzją kolega Lupus – moim zdaniem, nie ma w tym nic złego, że idą w stronę popu – życzyłbym sobie, żeby komercyjna muzyka zawsze była tak starannie dopracowana i zawierała tak niebanalne progresje akordów i harmonie wokalne. Dajmy się zespołowi bawić swoją twórczością, bo ta właśnie zabawa materią, którą wydaje nam się, że znamy na wylot, czyni album tak bezczelnie przebojowym. A ta niejednoznaczność i trudność w rozpoznaniu, czy to jeszcze metal, czy już pop rock, czy to jeszcze doom, czy już glam, to faktor, który wyjaśnia, dlaczego ekipa Papieża Emeryta jest tak frapująca i budzi nasze (słuchaczy) zainteresowanie. Rozhermetyzujmy więc heavy metal i ściągnijmy z niego ten woal wymuszonej dosłowności – nikomu nie ubędzie od tego, że raz na jakiś czas pokażemy kanonom język i ponabijamy się z nadętych purystów, co to są tak metalowi, że nie wychodzą w deszcz ze strachu przed korozją… Teatrzyk Kardynała Kopii, vel Papy Emeritusa, ma się więc moim zdaniem bardzo dobrze. Panowie, nagrywajcie sobie nawet techno, jeżeli będzie na takim poziomie, jak „Prequelle”, to pierwszy zakładam bejsbolówkę i białe rękawiczki. A co mi tam!