God is an Astronaut, Spoiwo (Katowice, Megaclub – 19.09.2015)

God is an Astronaut, prekursorzy i niegdyś niekwestionowani liderzy post-rocka, zawitali niedawno do naszego kraju z trasą promującą najnowsze wydawnictwo „Helios|Erebus”. Nie były to ich pierwsze odwiedziny – Irlandczycy są bardzo aktywni koncertowo i ruszają w trasę po każdym wydanym krążku, a że te ukazują się co 2-3 lata… Mnie dotychczas dane było ich zobaczyć na żywo raz, w 2012 r, i bynajmniej nie był to najbardziej udany występ, na który zawitałem. Pomijając średnie nagłośnienie, zniechęciły mnie aranżacje – na koncercie spokojna, nastrojowa muzyka „Godów” zmieniła się w energiczną łupankę, co nie każdemu musi się spodobać, a mnie już zupełnie. Z tego też powodu opuściłem następny ich występ, ale skoro w tym roku zawitali do mojego miasta tuż po wydaniu świetnego albumu i to w nie byle jakim towarzystwie, to tym razem nie mogło być żadnej wymówki!

A towarzystwem tym było Spoiwo – zespół, który wpadł mi w ucho, nim stał się modny. Panowie (i pani) tworzą nastrojowy, pełen przejmującego dramatyzmu post-rock trochę w stylu Mono – ale lepszy! Do dziś pluję sobie w brodę, że nie mogłem zawitać na ich poprzedni występ w Katowicach, a oglądając ich na scenie w sobotę, było mi przykro jeszcze bardziej.

Dlaczego? Ano dlatego, że – podkreślmy to wyraźnie – Spoiwo jest na żywo fantastyczne! Nie wiem, jaka była frekwencja na poprzednich koncertach na trasie z God is an Astronaut, jednak w sobotę Megaclub wypełniony był po brzegi już przed 20.00, a gdańskiemu zespołowi przyszło grać przed być może najliczniejszą dotychczas publiką. Nie było jednak po nich widać wielkiej tremy, kontakt z publiką nawiązany został wzorcowo, a sam performance – czapki z głów. Niesamowite jest to, że tak relatywnie prosta muzyka może tak silnie wybrzmieć i porwać słuchacza. Spoiwo nie uderza bowiem w progresywne nuty, ale stawia raczej na bardziej liniowe rozwiązania.

O ile jestem fanem raczej muzyki studyjnej niźli koncertowej, tak polska kapela zwyczajnie korzystniej wypada na żywo. Ich muzyka staje się wtedy pełniejsza, lepiej wybrzmiewa. Widać było, że cały zespół intensywnie przeżywa swój występ i poddaje się hipnotycznym dźwiękom nie mniej niż widownia. Reakcje publiczności też zresztą były żywiołowe (o ile można to określenie odnieść do koncertu post-rockowego), a każdy utwór nagradzany był sowitymi brawami. Przyznam szczerze, że muzyka polskiego zespołu brzmiała na żywo tak dojmująco, poruszająco i była naładowana taką dawką epickiej wręcz melancholii, że przez większość czasu musiałem ukradkiem wycierać zawilgocone oczy. Sztuka zaprezentowana przez Spoiwo była po prostu piękna i utwierdziła mnie w przekonaniu, że to obecnie zespół kompetentny, który ma wszelkie atuty, by brylować na scenie. Ukłony.

Po tak świetnym występie supportu gwiazda wieczoru z pewnością nie miała łatwo, poza jednym elementem – Spoiwo wprowadziło słuchaczy w odpowiedni nastrój, na którym Irlandczycy mogli budować swój występ. Na całe szczęście tym razem nie kombinowali z aranżacjami; chociaż kipieli na scenie energią, to nie zniszczyli swojej muzyki niepotrzebną nadinterpretacją. Widać było, że chłopaki czerpią autentyczną przyjemność z przebywania na scenie i kontaktu z publiką; brylował zwłaszcza Jamie Dean, gitarzysta i klawiszowiec, który okazał się niezwykle sympatycznym i kontaktowym gościem. Setlista nie zaskoczyła; pojawiły się znane i lubiane Shadows, Fragile czy Forever Lost. Fantastycznie wypadły utwory z nowego krążka, które wydają się być wręcz stworzone do grania na koncertach – o ile w wersji albumowej brzmią dość płasko, tak na żywo stają się soczyste i autentycznie ciężkie. Niestety, tutaj drobny zgrzyt ze strony publiczności, bowiem reakcja na zapowiedzi nowych utworów była… no cóż, praktycznie żadna. Nie wiem, czy wynika to ze słabej znajomości ostatniego materiału Irlandczyków wśród ich fanów, czy też braku uznania dla tego albumu. Szkoda, bo moim zdaniem kawałki z „Helios|Erebus” powinny na stałe zagościć w setliście.

Nietypowym momentem było zakończenie występu przed bisem, gdy zespół umówił się z publiką, że będzie udawał zejście ze sceny, a fani udawać radość z udawanego „powrotu”. Wyszło zabawnie, a który z Dużych i Uznanych zespołów pozwoliłby sobie na taki luz i dystans? Duży plus za to. Bis objął dwa utwory, w tym nieśmiertelne, wybitne Suicide By Star. Co ciekawe, Jamie z rozbrajającą szczerością przyznał się w rozmowie po koncercie, że pomylił chwyty podczas grania tego klasyka. Nie ma się w zasadzie co dziwić – jeśli dobrze liczyłem, to był to 14. (!) utwór, więc już z pewnością zmęczenie dawało się chłopakom we znaki.

Tuż po zakończeniu koncertu, gdy „Godzi” wrócili na scenę zebrać sprzęt, można było bez problemu uciąć sobie z nimi pogawędkę, zrobić zdjęcie czy zebrać autograf. Uderzyło mnie to, że praktycznie wszyscy fani mieli ze sobą do podpisu „All is Violent, All is Bright”, a chyba tylko ja jeden podszedłem z „Heliosem”. Cóż, nagranie opus magnum to, jak widać, wyrok na całe życie…

Podsumowując jeszcze w telegraficznym skrócie kwestie techniczne – nie było się do czego przyczepić, oba zespoły brzmiały naprawdę świetnie i czysto. Za to wielki plus dla dźwiękowców, bo już nieraz przekonałem się, jak kiepskie nagłośnienie może zamordować post-rock, opierający się przecież na selektywnym brzmieniu. Również oprawa, składająca się praktycznie tylko ze świateł (żaden z zespołów nie porwał się na wizualizacje), trzymała klimat.

Cały ten koncertowy wieczór uważam za niezwykle udany. Dawno żaden występ na żywo nie zapewnił mi takiej dawki emocji, co trzy godziny spędzone ze Spoiwem i God is an Astronaut. Irlandczycy uświadomili mi, że za szybko ich skreśliłem i są wciąż świetnym zespołem. A Spoiwo? Niczego mi uświadamiać nie musieli. Chłopaki, po prostu jesteście zajebiści i tak trzymajcie.