Inquisitional Torture: Cradle of Filth, Ne Obliviscaris, SickNest (Katowice, Megaclub – 12.11.2015)

Setlista: 1. Humana Inspired to Nightmare (intro) 2. Heaven Torn Asunder 3. Cruelty Brought Thee Orchids 4. Blackest Magick in Practice 5. Lord Abortion 6. Right Wing of the Garden Triptych 7. Malice Through the Looking Glass 8. Deflowering the Maidenhead, Displeasuring the Goddess 9. Queen of Winter, Throned 10. Walpurgis Eve 11. Yours Immortally… 12. Nymphetamine (Fix) 13. The Twisted Nails of Faith 14. Her Ghost in the Fog 15. The Forest Whispers My Name 16. Blooding the Hounds of Hell (outro)

Każdy z nas ma zespół, którego słuchał za młodu, ale potem z jakiegoś powodu przestał. Czasem z muzyki się wyrasta, czasem to zespół się stacza, a czasem zwyczajnie zmienia nam się gust lub poznajemy lepsze rzeczy. Ze mną tak było w przypadku Cradle of Filth; zespołu kultowego, który jednak zdaniem wielu od 2004 r. nie nagrał dobrego albumu. Ja co prawda bardzo sobie cenię „Godspeed on the Devil’s Thunder” z 2008 r., ale jestem w swej opinii raczej odosobniony. Teraz jednak popularne „Kredki” wracają z nowym, pozytywnie przyjętym materiałem i w przebudowanym składzie. W ramach promocji krążka „Hammer of the Witches” Anglicy po raz kolejny zawitali do Polski, do katowickiego Megaclubu, a ja zastanawiałem się: czy jestem w stanie na nowo wykrzesać w sobie miłość do tego zespołu? Czy wzbudzi we mnie te emocje, co niegdyś?

Zanim jednak dane mi się było o tym przekonać, miałem okazję poznać dwa zespoły, o których przed występem na trasie z Cradle of Filth nie słyszałem. O ile Ne Obliviscaris od początku podróżują z „Kredkami” po Europie, o tyle katowicki SickNest dołączył na występ w Polsce jako lokalny suport. I jedni, i drudzy tworzą nieszablonowy, szeroko pojęty progresywny metal.

SickNest

Na pierwszy ogień poszło SickNest; muzycy rozpoczęli swój występ punktualnie, grając przed niemałą już grupą uczestników wydarzenia. Warte podkreślenia jest to, że wielu ludzi pojawiło się już na pierwszym suporcie, co nie zdarza się często. SickNest zaprezentowało materiał ze swojego debiutanckiego LP „Reality Imprissoned”. Chociaż jest to zespół młody i póki co mało rozpoznawalny (na Facebooku nie dobili jeszcze do 1000 fanów), to na scenie zachowywali się jak profesjonaliści; co prawda widać było po chłopakach lekką tremę i brakowało im pełnej swobody, ale zagrali bez większych kompleksów i bardzo sprawnie pod względem technicznym. Ich muzyka jest bogata, momentami nieco psychodeliczna – najbardziej spodobały mi się nietuzinkowe partie klawiszowe. Nie przekonał mnie za to wokal – chociaż w wersji studyjnej Łukasz Kamiński poradził sobie zupełnie nieźle, to już na scenie wysokie partie czasem nie brzmiały najlepiej. Ale to pryszcz – publika przyjęła chłopaków bardzo pozytywnie i jestem pewien, że zaskarbili sobie swoim występem rzeszę nowych fanów. Warto ich obserwować, bo już teraz ujawniają niemały potencjał!

Ne Obliviscaris

Jeśli SickNest zapewniło dobrą rozgrzewkę, to Ne Obliviscaris porwało słuchaczy do ostrego galopu. Niezwykle sympatyczni panowie z australijskiego Melbourne okazali się mistrzami w nawiązywaniu kontaktu z publiką, w czym brylował głównie wokalista i skrzypek Tim Charles. Nawet jeśli niewiele osób znało ich przed przyjściem na koncert, to z pewnością wiele zapamiętało i skusi się do zapoznania ze studyjnym materiałem. Trudno jednoznacznie zaklasyfikować twórczość Ne Obliviscaris; to bardzo pokręcony progresywny metal, pełen połamanych rytmów, międzygatunkowych mariaży, z dwoma wokalistami oraz bogatymi partiami perkusyjnymi i skrzypcowymi. Niestety, sporym mankamentem okazało się nagłośnienie; chociaż brzmienie było odpowiednio potężne, to zupełnie gubiły się gdzieś subtelności, których w tej muzyce przecież nie brakuje. Generalnie jednak ich występ był świetny, Australijczycy kipieli energią i potrafili zarazić nią tłum. Żegnały ich długie brawa – w pełni zasłużone.

Już kilkanaście minut później na scenie pojawiła się flaga z charakterystycznym sukkubem i pięknie zdobiony stojak na mikrofon. Nie było wątpliwości – już niebawem na deskach klubu pojawić się miała gwiazda wieczoru! Kiedy rozległy się dźwięki Humana Inspired to Nightmare, tłum oszalał. Tak, teraz już tłum; Megaclub stopniowo napełniał się ludźmi, aż w końcu, tuż przed występem Cradle of Filth, był już wypchany po brzegi. Widać było, że Anglicy wciąż cieszą się w naszym kraju niesłabnącą popularnością. W asyście klimatycznego intro z kultowego „Dusk and her Embrace” na scenę po kolei wkraczali muzycy, owacyjnie witani przez publikę. Największą furorę wzbudził oczywiście charyzmatyczny frontman Dani Filth, ubrany w swego rodzaju zbroję i diable rogi na głowie. Stroje, makijaże i scenografia zawsze były mocnym punktem koncertów Cradle of Filth, wynosząc je do rangi pokręconej sztuki teatralnej – szkoda więc, że tutaj artyści ograniczyli się praktycznie tylko do malowania twarzy i strojów (Dani zresztą w swoim nie wytrwał do końca – atmosfera widać była za gorąca), scenografię zaś i oprawę potraktowano po macoszemu.

Cradle of Filth

W tradycyjnej setliście nastąpiły specjalnie na tą trasę pewne zmiany – poza utworami z nowego albumu (co jest oczywiste) wskoczyło na nią kultowe Queen of Winter, Throned z uwielbianej przez fanów EPki „Vempire”, The Twisted Nails of Faith z kultowego „Cruelty and the Beast” (1998) czy Malice Through the Looking Glass z nie mniej kultowego „Dusk and her Embrace” (1996). Zarazem jednak wyleciały z niej takie stałe punkty programu jak Cthulhu Dawn czy pojawiający się prawie zawsze w bisie From the Cradle to Enslave, a miejsce genialnego intro z „Midian” zajęło otwarcie bądź co bądź słabsze. No, ale nie ma co narzekać – dyskografia „Kredek” jest tak bogata, że można w niej przebierać i wybierać, i ogólnie rzecz biorąc setlista była bardzo dobra. Pochwalić trzeba też dobór kawałków z najnowszego wydawnictwa – wszystkie trzy (Blackest Magick in Practice, Right Wing of the Garden Triptych oraz Deflowering the Maidenhead, Displeasuring the Goddess) to potężnie brzmiące, koncertowe wymiatacze, które niesamowicie rozbujały publikę.

Zresztą – bujał praktycznie każdy utwór! Muzycy zamiast technicznej maestrii postawili na ciężar i energię. Chociaż widać było po nich pewne oznaki zmęczenia długą trasą – zwłaszcza było to słychać po głosie Daniego – to dawali z siebie wszystko. Dwóch nowych gitarzystów okazało się bezcennym nabytkiem – kipieli energią i potrafili nawiązać wspaniały kontakt ze słuchaczami, bawiąc się razem z nimi. Prawdę mówiąc, zupełnie nie przeszkadzało mi to, że muzycy niejednokrotnie się mylili, upraszczali wiele partii, a Dani nie bawił się swoim wokalem i nie dbał o subtelności, tylko zdzierał gardło niemal do krwi; tak jak nie przeszkadzało mi to, że brzmienie – delikatnie mówiąc – nie porywało. Gitarowy zgiełk bardzo często zmieniał się w ścianę dźwięku, co negatywnie mnie zaskoczyło, bo Megaclub zawsze kojarzył mi się dobrze pod tym względem. To wszystko nie ma jednak znaczenia w obliczu potężnego, pozytywnego kopa, jakiego słuchacze dostali od starych, dobrych „Kredek”. Widać było, że występ intensywnie przeżywają wszyscy jego uczestnicy; Dani jak zwykle miotał się i skakał po scenie, a w finale wyładował się, tłukąc w talerz perkusyjny.

fot. Martyna Potyka

Koncert, choć długi, skończył się zbyt szybko. Pozostawił wszystkich naładowanych ogromną, pozytywną energią; może zabrakło trochę klimatu i dbałości o techniczną stronę wykonania, ale czysta, żywa siła witalna bijąca ze sceny była absolutnie niesamowita. Pochwalić trzeba wszystkie trzy zespoły, ale to muzycy Cradle of Filth zrobili największy show i udowodnili, że mimo upływu lat, mnóstwa nagranych płyt i niezliczonych tras wciąż są w świetnej formie. Było to niesamowite przeżycie i żałuję, że to dopiero mój pierwszy raz na „Kredkach”. Czy więc poczułem się młodszy? Czy miłość rozkwitła na nowo? Chyba nie muszę odpowiadać na te pytania.

Na koniec drobiazg na minus: Dani dostał od fanów polską flagę, ale w dość nieładny sposób zmiął ją i rzucił za scenę. Generalnie miałem wrażenie, jakby nie był w najlepszym nastroju – pomimo tego, że jak zwykle zapowiadał utwory w charakterystyczny dla siebie sposób, odzywał się parę razy do publiczności i lał wodą. Podobnie Marthus, normalnie zazwyczaj najbardziej wygadany i strojący sobie żarty, tego dnia przemykał raczej niezauważenie i z nietęgą miną. Oby był to po prostu był objaw słabszego dnia, a nie jakichś większych kłopotów – a tych trapiony ciągłymi zmianami składu zespół miał już bez liku.