Jack White – Boarding House Reach

★★★★★☆☆☆☆☆

1. Connected By Love 2. Why Walk a Dog? 3. Corporation 4. Abulia and Akrasia 5. Hypermisophoniac 6. Ice Station Zebra 7. Over and Over and Over 8. Everything You’ve Learned 9. Respect Commander 10. Ezmerelda Steals the Show 11. Get in the Mind Shaft 12. What’s Done It’s Done 13. Humoresque 

SKŁAD PODSTAWOWY: Jack White – wokal, gitara elektryczna i akustyczna, perkusja akustyczna i elektroniczna, syntezator, pianino, tamburyn, organy

WYDANIE – 23 marca 2018 (Columbia Records)

Czasem sobie myślę: jak to z tymi wpływowymi artystami rockowymi jest? Jak postrzegają siebie i swoją twórczość z biegiem lat? Przez jakie pryzmaty oglądają po czasie zapis początku swojej drogi? Jak widzą siebie w przyszłości? Z jakim ryzykiem wiążą się dla nich eksperymenty i stylistyczne akrobacje? 

Ano, dochodzę do konstatacji, że często jest tak: siedzi sobie chłopak w pokoju, z tanią gitarą z hipermarketu. Opuszki krwawią, struny centymetr nad progami, a on chciałby tu powtórzyć karkołomną solówkę swojego mistrza – mentora. Wpada jednak na pomysł: po co być epigonem zgranej legendy, kiedy mogę znaleźć własną drogę. Bierze trzeszczący wzmacniacz, siarczystego fuzza i piramidalnie wnerwiony na jakość całego zestawu wali wściekłe power chordy, dając ujście wszystkim emocjom, które nim targają. Zażera. 

Chłopak nagrywa płytę za płytą, zakłada side projecty, spełnia marzenie o solowej karierze i chowa do szafy stare wiosło, bo stać go na butikowe customy. Kiedy już przegryzł kilka tętnic i pokazał, że wali przed siebie, nie biorąc jeńców, stwierdza: zróbmy jakiś mariaż z elektroniką (co oni wszyscy mają z tymi syntezatorami?!), dajmy trochę klawiszy, „wywietrzmy” zasiarczone sprzężeniem powietrze. Po drodze jakiś „feat”, kolejne panegiryczne recenzje, po czym eureka! W sumie to ja mogę nagrać wszystko! Mniej więcej taki schemat można moim zdaniem odnieść do masy muzyków. Także po części do Jacka White’a. Tylko dlaczego akurat jemu musiało stać się to, co się stało na Boarding House Reach? Przyznam, że chyba nigdy nie byłem równie skonfundowany, pisząc jakąkolwiek recenzję. Dokładnie pamiętam czas, kiedy z playlisty w moim odtwarzaczu nie schodziły „Elephant” Stripesów, „Horehound” Dead Weather czy „Broken Boy Soldiers” The Racounteurs. Nikt u progu nowego stulecia nie miał tak bezkompromisowego, a jednocześnie tak bezczelnie przebojowego brzmienia co ten cherubinkowaty, kredowo-blady gość z Detroit. Jak dzieło objawione oglądałem fragment „Będzie głośno” Guggenheima, w którym trzyma swojego zdezelowanego, półakustycznego Kaya w dłoniach i opowiada o jego wygiętym gryfie i twardych strunach oraz o tym, że kupno nowego Fendera ze sklepu to pójście na łatwiznę, bo walka z instrumentem staje się katalizatorem kreatywności… A co u Jacka A.D. 2018? Gdyby tylko ludzie wiedzieli, jak ciężko jest grać na tych gównianych gitarach… bo ja nie wiedziałem! (Teraz Rock, nr 4 (182), kwiecień 2018)  mówi sobie monsieur l’artiste po kupnie gitary i wzmacniacza marki sygnowanej przez… Eddiego Van Halena. O ironio! Rozumiem, narzędzia pracy czasem trzeba zmieniać, ale w przypadku White’a to nie tylko zmiana samego przedmiotu, a całej filozofii. I ma człowiek ochotę zakrzyknąć: panie, o co tu chodzi?!

I dokładnie to samo pytanie kotłuje mi się w głowie, kiedy odtwarzam jego nową, solową płytę. Żeby nie było niedomówień, absolutnie jestem za tym, żeby twórca zamknął się na eksperymenty, eksplorację nowych przestrzeni, zmiany, przywdziewanie nowych dźwiękowych „garniturów”, a tym bardziej koniunkturalnie poddawał się żądaniom swoich odbiorców; rzecz jednak w tym, że nie mogę odkleić od siebie wrażenia, że chociaż instrumenty nowe i jakieś próby oryginalności były, to muzyka jakby w gruncie rzeczy zupełnie ta sama. Dziwne i osobliwe uczucie. Nie rozumiem przypinania tej płycie łatki arcydzieła. Mariaż garażowego, korzennie amerykańskiego grania z elektroniką? A co na przykład cztery lata wcześniej zrobili Black Keys na „Turn Blue”? I po jaką cholerę nagrywanie setnego uroczego pastiszu Everly Brothers (What’s Done Is Done)? Konwencja zdarta do kości. Mało mu było folkloru po kooperacji z Neilem Youngiem na „A Letter Home”? Funkowo-acidowe odloty w Ice Station Zebra? A co sam White zrobił w Lazaretto? A, właśnie… Sprawa zasadnicza, bo nie sposób się tutaj nie odnieść do poprzedniego albumu maestro Jacka. O ile tamten miał w sobie tę od razu kojarzącą się z jego stylem „żywą tkankę”, o tyle ten sprawia wrażenie przeintelektualizowanego muzycznie zbioru sampli, który jest próbą wmówienia nam przez artystę swojego własnego geniuszu (jedynym zapamiętywalnym numerem, który wnosi chociaż trochę dawnej przebojowości jest Over and Over and Over). I znów ta męcząca dychotomia i konfuzja: facet przestaje się siłować ze starymi gratami, co wskazywałoby na to, że nie musi nikomu niczego udowadniać, po czym nachalnie stara się przekonać nas do wartości swojej sztuki… Nie mogę pojąć. Może nie dojrzałem. Ale skoro już czuję się jak idiota, to czemu bez wahania nie pójść w ślady innego idioty i jak w baśni Andersena powiedzieć: król jest nagi!

Ta płyta istotnie coś obnaża. Demaskuje. Zastanowiłem się nad tym głębiej i doszedłem do wniosku, że tak naprawdę White w każdym swoim wcieleniu, czy to z Dead Weather, White Stripes, czy Racounteurs serwował nam w gruncie rzeczy to samo – alternatywne, surowo wyprodukowane analogowe spojrzenie na korzennie amerykańską muzykę. I nie było tam wielkich stylistycznych wolt. Dopiero ta jedna, czysto estetyczna pokazała, za co tak naprawdę pokochał go świat, a od czego teraz tak łatwo się odcina. To coś, co anglojęzyczni nazwą „attitude”, a po naszemu: nastawienie. 

Kończąc ten przydługawy wywód, pozwolę sobie na małą metaforę. Otóż moim zdaniem, Jack White pogubił się trochę w swoistym muzycznym dandyzmie niczym znany z powieści Oscara Wilde’a „Dorian Gray”. Bo w istocie relację między nim a jego twórczością zaczęły przypominać mi relację tego tragicznego bohatera ze swoim portretem. Nie wiem tylko, który z tej dwójki pozostaje wiecznie młody i piękny, a na którym zaczynają pojawiać się skazy.