28th Belgrad Jazz Festival 2012 – (Belgrad – 25–28.10.2012)

Belgrad, stolica Serbii i jedno z najstarszych miast Europy, położone na wzgórzach u ujścia rzeki Sawy do Dunaju. Belgrad to miasto wielu kontrastów, gdzie obok komunistycznych blokowisk oraz zniszczonych w bombardowaniach i wciąż nieodbudowanych budynków administracji publicznej, znajdują się takie zabytki architektury jak twierdza Kalemegdan, Teatr Narodowy, czy też cerkiew św. Sawy. Belgrad to miasto nocnych klubów, niezliczonych imprez i koncertów, wykwintnych restauracji i jedno z najbardziej ulubionych miejsc bałkańskie bohemy. W końcu Belgrad to miejsce, które już od 3 lat regularnie odwiedzam, zawszy pod koniec października, aby posłuchać być może najlepszego jazzu jaki grany jest o tej porze na świecie.

Historia tego festiwalu sięga roku 1971, kiedy to grali na nim tacy koryfeusze jazzu jak: Miles Davis, Duke Ellington, Ornette Coleman, czy też Thelenious Monk. Występowali też polscy artyści jak: grupa wokalna Novi Singers (1973, 1977), kwartet Henryka Słaboszowskiego (1974), kwartet Zbigniewa Namysłowskiego (1976), kwintet Tomasza Stańki (2009). Niestety, z powodu wojny na Bałkanach festiwal nie był organizowany w latach 1991 – 2004.

Obecnie festiwal jazzowy w Belgradzie jest pewnego rodzaju fenomenem, bowiem mimo że trwa tylko 4 dni i ma stosunkowo niewielki budżet, rok w rok ściąga dziennikarzy i fotografów muzycznych całego świata; z takich renomowanych magazynów jak: „Down Beat”, „Jazz Times”, „Jazz Journal”, „Jazz Wise”, czy też portalu www.allaboutjazz.com etc. Temu zainteresowaniu nie należy się jednak zbytnio dziwić, bowiem w trakcie tego festiwalu zawsze usłyszeć można jazz najwyższej jakości bez kompromisów, co zagwarantować mogą tylko artyści kreujący w danej chwili nowe trendy w jazzie. Imprezę tę charakteryzuje również świetna organizacja, za którą odpowiedzialny jest m. in. Vojislav Pantić, dyrektor artystyczny festiwalu (na co dzień profesor matematyki), który swoją charyzmą, zdolnościami organizatorskimi, umiejętnością łączenia ze sobą ludzi i przede wszystkim pasją do jazzu sprawia, że festiwal ten działa na przyjezdnych jak swego rodzaju narkotyk. Jeśli raz tylko odwiedzisz jazzowy festiwal w Belgradzie, zawsze chcesz tam wrócić i wierzcie mi, nie jestem odosobnionym przypadkiem. 

Miles Smiles (fot. Tim Dickeson)

Już na dwa dni przed oficjalnym otwarciem festiwalu, w Grand Casino Belgrad (wieloletni sponsor festiwalu), tradycyjnie odbyła się impreza dla VIP-ów, dziennikarzy i przyjaciół festiwalu. Zamiast muzyki klubowej, której zresztą po takim miejscu można byłoby się spodziewać, zagrało Ori Dakari Trio. Lider zespołu, Ori Dakari to izraelski gitarzysta, który do współpracy zaprosił dwójkę Hiszpanów, Deejaya Fostera (kontrabas) i Marca Ayza (perkusja). Kompozycje Dakariego opierały się na amerykańskiej tradycji jazzowej, w którą umiejętnie wplecione zostały melodie, harmonie i rytmy mające swój rodowód w kulturze Bliskiego Wschodu, Bałkanów i Afryki. Koncert ten był obiecującym preludium przed rozpoczynającym się wkrótce festiwalem.

Srđan Ivanović z Blazin’ Quartet (fot. Tim Dickeson)

Jak co roku inauguracja festiwalu odbyła się w Sava Centar, największej Sali koncertowej w Serbii jak i w pozostałych krajach byłej Jugosławii, która pomieścić może nawet 4 tysiące widzów. Nie było zaskoczeniem więc, że już pierwszego dnia na scenie pojawiła się super grupa Miles Smiles, czyli kolejny zespół poświęcony muzyce legendarnego Milesa Davisa. W jego składzie wystąpili tacy wyśmienici muzycy jak: Wallace Roney (trąbka), Rick Margitza (saksofon), Larry Coryell (gitara), Joey De Francesco ( Hammond B3), Ralphe Armstrong (gitara basowa) oraz Omar Hakim (perkusja). Zespół stworzony jest z artystów, którzy grali w przeszłości z Davisem, a trębacz Wallace Roney jest także jedynym uczniem Davisa oraz posiadaczem jego trąbki. Oczekiwania były więc wielkie. Potencjał zespołu olbrzymi i mimo jak najlepszych intencji, wszak to pierwszy dzień festiwalu, koncert był dla mnie dużym rozczarowaniem, a gwiazdorska obsada okazała się klęską urodzaju. Wykonania takich utworów jak: You Are Under Arrest, Splatch, Blues MD, bliskie były wersji oryginalnych – nic do nich nie wnosząc, często ze zbyt rozwlekłymi partiami solowymi. Największy problem jednak w tym, że muzycy w swoją grę się mało angażowali. O wiele ciekawiej wypadły końcowe dwa utwory, to jest Footprints oraz jedyna własna kompozycja Miles Smiles (tytuł nie został jednak podany), z ciekawą aranżacją i licznymi partiami unisonowymi. Mojego krytycznego stosunku nie poparłaby jednak publiczność, której koncert ten zdecydowanie się podobał, czego efektem był zagrany na bis Time After Time. Czy tak samo pozytywnie zareagowałby sam Miles Davis, oglądając ten koncert gdzieś tam z góry, a może raczej z piekielnych przestworzy? Śmiem w to głęboko wątpić. 

Joe Lovano & Dave Douglas Quintet: Sound Prints (fot. Tim Dickeson)

Pozostałe koncerty festiwalu odbyły się w Dom Omladine, czyli belgradzkim centrum kultury wybudowanym już 50 lat wcześniej, w celu dokształcania tam młodych Jugosłowian, aby byli dobrymi komunistami. W ośrodku tym znajdują się dwie sale koncertowe: Velika Sala (550 miejsc siedzących) oraz Amerikana (350 stojących oraz 140 siedzących). To właśnie w Amerikanie usłyszeć można było tego dnia najciekawsza muzykę, prezentowaną przez dwa kwartety: Nenada Vasilića oraz Blazin’ Quartet. Niestety w drodze na te dwa koncerty akcja przybrała niepożądany obieg i zamiast do Amerikany trafiłem do pizzerii. W otoczeniu wygłodniałych włoskich fotoreporterów oraz moich serbskich przyjaciół miałem tylko jedno wyjście. Zamówić pizze…

Na pierwszy koncert więc nie zdąrzyłem i był to duży błąd, bowiem amerykańscy krytycy piali z zachwytu nad cudownymi jazzowymi interpretacjami tradycyjnych bałkańskich melodii. Występ Blazin’ Quartet oglądałem zatem skupiony niczym ascetyczny mnich buddyjski i przybrana przeze mnie postawa okazała się jak najbardziej słuszna. Najbardziej ujął mnie szeroki zakres dynamiczny, chwytliwe tematy oraz przestrzenność w aranżacjach, a brak instrumentu klawiszowego pozwolił również na szerokie zastosowanie efektów elektronicznych i loopów. Na scenie pojawił się także gość specjalny, serbski gitarzysta i wokalista Rambo Amadeus (niezwykle fantazyjny to pseudonim artystyczny). Wystąpił on w utworze About Everything (It’s Complicated), pochodzącym z ostatniej płyty zespołu „Jalkan Bazz”. W kompozycji tej przewija się kilkakrotnie zdanie, które melodeklamuje Rambo Amadeus. Oparte jest ono na interesujących słowach: We like to complicate music trying to heal our frustration about everything. W wolnym tłumaczeniu oznacza to: Lubimy komplikować muzykę, aby wyleczyć się z frustracji. Wydaje mi się, że podpisać się pod tym mógłby niejeden jazzowy artysta.

Linda Oh (fot. Tim Dickeson)

Największą atrakcją drugiego dnia festiwalu był kwintet Sound Prints, pod przewodnictwem Dave’a Douglasa (trąbka) i Joe Lovano (saksofon tenorowy). Obecnie to jedni z najciekawszych przedstawicieli współczesnej muzyki improwizowanej i jeśli dodać zasiadającego za perkusja wybitnego Joey’a Barron, to na scenie pojawił się prawdziwy créme de la créme światowego jazzu. Dla kontrastu na fortepianie zagrał młodziutki Lawrence Fields, natomiast na kontrabasie, urodzona w Malezji Linda Oh. Muzycy, o których w niedalekiej przyszłości możemy jeszcze wiele usłyszeć. Wszystkie utwory, skomponowane przez liderów kwintetu nawiązują do estetyki twórczości Wayne’a Shortera. Jest to zabieg celowy i stanowi pewnego rodzaju hołd dla słynnego saksofonisty, który notabene przed dwoma laty też grał na belgradzkim festiwalu. Kwintet z pietyzmem dba o urodę i spójność brzmienia; proporcje pomiędzy partiami wykonywanymi przez poszczególnych artystów i klimat całości. Mimo że wszystkie tematy prezentowane są wspólnie przez trąbkę i saksofon, liderzy nie mają ambicji gwiazdorskich, dając szanse sprawnym i kolektywnie nastawionym muzykom, którzy wspólnie kształtują ostateczny efekt muzyczny. W pamięci najbardziej zapadł mi utwór Up and Down kiedy to Douglas i Lovano popisują się zawiłymi, naprzemiennymi lub wspólnymi partiami solowymi, niekiedy przechodzącymi w unisono, częściej jednak prowokującymi napięcie pomiędzy dwiema niezależnie rozwijającymi się improwizacjami. Warto zauważyć, ze Velika Sala wypełniona była po brzegi, co docenili też sami artyści, grając na bis jeszcze jedną kompozycję Joe Lovano pt. New York Flash.

Lorenz Raab (fot. Tim Dickeson)

Spośród nocnych koncertów najciekawiej zaprezentował się międzynarodowy kwartet Lorenz Raab Expanded. Zespół ten jest nietuzinkowy, chociażby ze względu na wykorzystane instrumentarium. Nie często bowiem w jazzowym kwartecie możemy usłyszeć tubę, serpent (protoplasta tuby) i gitarę basową, na których gra Michel Godard. Obok grającego na trąbce lidera w skład zespołu wchodzi również Eirik Hegdal (saksofon) oraz Lucas Niggli (perkusja). Niekonwencjonalny był też zestaw utworów, który zaprezentowali muzycy, gdzie oprócz free jazzowych odjazdów i dzikiej kakofonii, pojawiło się francuskie chanson, barokowy kontrapunkt oraz melodie klezmerskie. Widownia bardzo entuzjastycznie przyjęła ten eksperymentalny kalejdoskop, nagradzając artystów na stojąco (miejsc siedzących w Amerykanie jest tylko 140, więc naturalnie większość słuchaczy nagradza muzyków stojąc).

Ambrose Akinmusire (fot. Tim Dickeson)

Gdy zobaczyłem program festiwalu po raz pierwszy, zapowiedź kwintetu Ambrose’a Akinmusire’a ucieszyła mnie najbardziej. W tej chwili to jeden z najbardziej rozchwytywanych jazzowych trębaczy (najlepszy trębacz roku według magazynu „Down Beat”) i jego koncert udowodnił, że to nie przypadek. Koncert rozpoczął się bardzo żywiołowo, gdzie już na początku mogliśmy przekonać się o olbrzymich umiejętnościach technicznych muzyka, pozwalających olśniewać mu niezwykłą szybkością gry. Jego sola to istna lawina dźwięków, w których żaden z nich nie jest przypadkowy i wszystkie logicznie z siebie wynikają. Efektem jest muzyka bezkompromisowa, wyjątkowo intensywna i o szorstkim klimacie dźwiękowym. Wobec takiej gry lidera, również pozostali muzycy (Walter Smith III – saksofon tenorowy, Sam Harris – fortepian, Harish Raghavan – kontrabas, Justin Brown – perkusja) starają się realizować koncepcje lidera, jednocześnie nie zatracając swego oryginalnego brzmienia. W dalszej części klimat koncertu zmienia się, muzycy grają swój nowy materiał, na który składa się kilka ballad. Forma utworów jest tu jeszcze mniej przewidywalna, niewyraźnie zarysowane tematy niemal zlewają się z partią improwizowaną. Piękna, aczkolwiek skomplikowana muzyka wymagająca skupienia. 

Na koniec koncertu zdarzyło się coś czego kwintet trębacza nie mógł przewidzieć. Kiedy po ogromnej owacji publiczności, artyści wrócili na scenę na bis, z piętra wyżej dobiegały dźwięki tematu Walkin’ w wersji Miles Davisa. Nie zastanawiając się długo artyści przechwycili temat dając tym samym wyraz swojej wrodzonej jazzowej spontaniczności. 

Das Kapital (fot. Tim Dickeson)

Koncert w Amerikanie otworzyło trio Das Kapital w składzie: Daniel Erdmann (saksofon), Hasse Paulsen (gitara) oraz Edward Perraud (perkusja). Repertuar zespołu opierał się w głównej mierze na kompozycjach austriackiego kompozytora Hansa Eislera. Wśród publiczności usłyszałem, że zespół ten uprawia jazz polityczny i jest w tym sporo prawdy. Świadczą o tym chociażby nazwy utworów jak: Ohne Kapitalisten Geht Es Besser (Bez kapitalistów świat jest lepszy), czy też zagrana na bis socjalistyczna pieśń L’internationale (Międzynarodówka). Mimo tak poważnej tematyki, trio podchodzi do tego z dystansem, humorem i dużą dozą ironii. Forma poszczególnych kompozycji jest jednak zawsze podobna. Wyraźnie podany temat, czasami w konwencji ballady, marsza, bossa novy, a nawet ogniskowej piosenki harcerskiej, zostaje poddany wszelkim możliwym przetworzeniom, a wręcz dekonstrukcji. Dominują wtedy szalone saksofonowe sola, niektóre oparte w głównej mierze na przedęciach oraz niezwykle dynamiczna gra perkusisty, który robił wszystko aby wydobyć ze swojego zestawu najbardziej nietypowe brzmienia. 

Ursula Rucker (fot. Tim Dickeson)

Jeśli muzyka Das Kapital wydała się komuś zbyt awangardowa a przekaz niezrozumiały, zdecydowanie bardziej do gustu przypadł mu koncert amerykańskiej wokalistki i poetki Ursuli Rucker (pod warunkiem, że dobrze zna j. angielski). Doskonała prezencja sceniczna artystki oraz pulsujące rytmy r’n’b, soulu, hip-hopu i jazzu wprowadziły w Amerikanie klubowy nastrój, który trwał do późnych godzin nocnych. 

Od pewnego czasu tradycją jest, że ostatnia noc belgradzkiego festiwalu poświęcona jest najbardziej awangardowym formom jazzu. We wcześniejszych godzinach wieczornych odbył się jednak koncert, którego charakter był wprost proporcjonalny do tego, co mogliśmy usłyszeć później. Velika Sala, po raz pierwszy nie wypełniona w komplecie, gościła na scenie serbskiego saksofonistę, kompozytora i aranżera Jovana Maljokovića ze swoim Balkan Salsa Band. Zespół ten łączy w swej muzyce wpływy bałkańskiego folkloru i kubańskiej salsy, a wszystko w smooth jazzowej otoczce. Muzyka to łatwa, lekka i przyjemna, ale… nudnawa. Zdecydowanie ciekawiej było kiedy na scenie pojawiła się serbska aktorka i piosenkarka, Ana Sofrenović. Zaprezentowała on kilka znanych standardów (Autumn Leaves, Summertime, My Funny Valentine oraz Calling You, temat z filmu „Baghdad Café”) w bardzo niestandardowej formie. Piękna Ana swój głos traktuje jak instrument, a wyżej wymienione utwory interpretuje bardzo emocjonalnie (niemal personalnie), żarliwie, namiętnie i z pasją. Rozczarowane początkiem koncertu audytorium zostało w ten sposób ukojone.

Ana Sofrenović (fot. Tim Dickeson)

Ostatni akt festiwalu rozpoczął się od polskiego akcentu, bowiem na scenie pojawił się duet Mikołaj Trzaska (saksofon altowy, klarnet basowy) i Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa). Z przyjemnością chciałbym stwierdzić, że twórczość naszych artystów zwłaszcza Mikołaja, nie jest w Belgradzie anonimowa. Spotkałem osoby, które pamiętają współtwórcę sceny yassowej w Polsce, z nagrań z takimi artystami jak Ken Vandermark, Peter Brötzmann, Tomasz Stańko, a także znają jego wytwórnię płytową Kilogram Records. 

Śmiało można stwierdzić, że prezentowana przez duet muzyka była w ciągu całego festiwalu najtrudniejsza w percepcji. Przypuszczam również, że i sami artyści mogli obawiać się o pozytywny odbiór tak odważnego programu. Mimo, że koncert trwał około godziny publiczność trwała jednak na swoich miejscach niemal w medytacyjnym skupieniu. Surowe, frapujące, ostre, wręcz radykalne dźwięki saksofonu altowego budowały atmosferę grozy i chaosu, przywołując czasami na myśl ścieżkę dźwiękowa do filmu „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego, którą napisał zresztą sam Trzaska. Mimo free jazzowego charakteru, karkołomnych pasaży, pisków i przedęć, w improwizacji Trzaski dało się usłyszeć również motywy melodyczne, zwłaszcza podczas gry na klarnecie. Rafał Mazur umiejętnie podążał za pomysłami Trzaski udzielając mu dość specyficznego kontrapunktu. Kolaboracja dwóch muzyków była szczególnie udana gdy intensywność dynamiczna była mniejsza, np. w momencie kiedy Rafał grał smyczkiem. Widownia w Belgradzie przyjęła występ polskich artystów bardzo pochlebnie, a ich wspólny wysiłek nagrodziła długimi owacjami. 

 Mikołaj Trzaska (fot. Tim Dickeson)

Jazz potrzebuje gwiazd i mam nadzieje, że już w niedalekiej przyszłości będzie nim kwartet Mostly Other People Do The Killing. Wszyscy jego członkowie mają świetną prezencje, mnóstwo poczucia humoru i przede wszystkim są niezwykle uzdolnieni. Postacią wiodąca jest Peter Evans, jeden z najlepiej zapowiadających się trębaczy młodego pokolenia. To on najbardziej eksperymentuje z brzmieniem swojego instrumentu, starając się aby oddalone one było od jakichkolwiek standardów i skojarzeń. Tematy poszczególnych utworów podawane były przeważnie przez Jona Irabagona na saksofonie, który jest chyba najbardziej opanowanym członkiem grupy. Muzykom towarzyszył istny szał twórczy bowiem w jednym utworze mogliśmy usłyszeć tak stylistycznie od siebie odległe tematy jak All the Things You Are Jerome’a Kerna, czy Maneater grupy Hall & Oates. W trakcie całego koncertu podziwiać można było także niemal teatralną grę na perkusji Kevina Shea (zwłaszcza żeńska część widowni) oraz dowcipną konferansjerkę kontrabasisty Moppa’y Elliota. Podsumowując, zespół ten zagrał tak, że dosłownie trzęsły się ściany a część widowni, mimo że – to przecież wciąż muzyka eksperymentalna – tańczyła. Nieokiełznana kreatywność muzyków skłania mnie do zadania pytania, na co jeszcze stać ten zespół i gdzie jest ich limit?

Akcja festiwalu nie toczyła się wyłącznie w Sava Centar i Dom Omladine. Jeśli ktoś potrzebował jeszcze więcej wrażeń, mógł wybrać się na nocne jam session do klubu Čekaonica (Poczekalnia). Sama lokalizacja tego klubu to już sama w sobie atrakcja. Mieści się on w wielkim i wydawać by się mogło opuszczonym budynku, bodajże na dziewiątym piętrze. Można wejść tam pieszo, ale jeśli ktoś lubi odrobinę ryzyka, polecałbym windę, przez przyjezdnych zwaną również „the time machine”. Nazwa jak najbardziej adekwatna, bowiem przenosi ona nas w miejsce jakby sprzed 30-tu, czy 40-tu lat. Obdrapane, ciemne korytarze, ślepe zaułki, oraz cementowe ściany szczelnie pokryte graffiti oraz napisami cyrylicą. Jak już do tego klubu w końcu trafimy, okazuje się, że to jednak bardzo przytulne miejsce, z którego okien roztacza się piękna panorama na Belgrad i rzekę Sawę. Na dzień przed rozpoczęciem festiwalu odbyło się tam wspaniałe jam session z udziałem Blazin’ Quartet oraz wybitnego serbskiego pianisty Vladimira Maričića. 

Peter Evans z Mostly Other People do the Killing (fot. Tim Dickeson)

Jeśli polubicie Čekaonice, to warto odwiedzić również klub Vox, w którym przeważnie grany jest blues. To kolejne miejsce, którego lokalizacja oraz wnętrze i jego wystrój daleki jest od tzw. europejskich standardów, za to z duszą i atmosferą, które owe standardy nigdy nie będą w stanie tego zaoferować. Spieszmy się więc odwiedzić te miejsca, póki jeszcze istnieją. 

Festiwalowi towarzyszyły również wystawy fotograficzne m. in. „Bałkańskie Impresje”, która poświęcona była najbardziej szanowanym muzykom w historii bałkańskiego jazzu. Wystawa „10×3” przedstawiała natomiast zdjęcia dziesięciu włoskich i amerykańskich wybitnych jazzowych artystów, każdy z nich w ujęciu 3 różnych fotografów: Adriano Scognamillo, Tima Dickesona, oraz Yasuhiro „Fuji” Fujioki. 

W holu głównym sal koncertowych w Sava Centar i Dom Omladine odbywały się również darmowe koncert towarzyszące programowi głównemu, na których miały okazje zaprezentować się takie międzynarodowe zespoły jak: European Saxophone Ensamble, Backyard Jazz Orchestra, czy też serbski MŠ Stanković Jazz Odsek.

Tak dużo rakii, a tak mało czasu… (fot. Tim Dickeson)

Wspominałem już na początku, że fenomen belgradzkiego festiwalu nie opiera się wyłącznie na doskonałej muzyce, ale również na intensywnym życiu towarzyskim, które rozgrywa się również poza jazzową sceną. Przekonał się o tym pewien walijski dziennikarz, który na festiwal ten przyjechał już po raz ósmy! Nie tylko ze względu na to wydarzenie, ale również po to aby właśnie w Belgradzie obchodzić swoje urodziny. Obfite lunche, na których wchłaniane są nieprzyzwoite ilości czerwonego mięsa i…. wina, to także doskonała okazja aby poznać serbskich artystów, partycypujących w festiwalu dziennikarzy, organizatorów oraz każdego innego kto zdecyduje dołączyć się do wesołej gromadki. W oparach wyśmienitych dań, wybornej rakii i papierosowego dymu można toczyć niekończące się dyskusje o serbskiej muzyce, historii, kuchni, zwyczajach i o jazzie oczywiście. Taki początek dnia, albowiem dzień po nocnych zmaganiach jazzowych zaczyna się tu w południe, doskonale nastraja na kolejną ucztę, zazwyczaj muzyczną.

Pewien znany krytyk – Whitney Balliett – jazz zdefiniował jako „sound of surprise”. Mottem tym zdają się kierować również organizatorzy festiwalu w Belgradzie, bowiem jakość muzyki, jaką usłyszałem w tym roku po raz kolejny przeszła moje najśmielsze oczekiwania (poza nielicznymi wyjątkami). Belgrad Jazz Festiwal to mnóstwo autentycznych przeżyć i towarzysząca temu niebywała serbska gościnność, z której ponownie miałem zaszczyt skorzystać.