30. Belgrad Jazz Festival 2014 (Belgrad, 24-27.10.2014)

Serbia to państwo o pięknych muzycznych tradycjach, które w swoim kulturalnym kalendarzu ma wiele niezwykle intrygujących festiwali. Obok jednej z największych muzycznych imprez w Europie – Exit Festival, rekordy popularności bije również festiwal trębaczy w miejscowości Guča, który rokrocznie odwiedza kilkaset tysięcy osób. Miłośnicy muzyki klasycznej znajdą swoją ostoję podczas festiwalu Bemus w Belgradzie, a ci których pasjonuje muzyka chóralna z pewnością zainteresuje festiwal w miejscowości Negotin. Nie brakuje oczywiście licznych festiwali jazzowych m. in. w takich miastach jak: Nowy Sad, Kragujevac, Valjevo, Nisz, Kosovska Mitrowica i wiele innych. 

Wszystkie te festiwale łączy jedna prawidłowość – tracą one rację bytu jeżeli nie uświadamiają sobie należycie swych zadań i swojej roli w całokształcie życia muzycznego i jeżeli uprawiane są przez osoby nie posiadające niezbędnych kwalifikacji fachowych i etycznych. Odwiedzając po raz piąty Belgrade Jazz Festival miałem okazję jeszcze raz przekonać się, że artyzm nie jest celem spekulacji i nie zamienia się w handlarstwo. To jeden z nielicznych jazzowych festiwali, na którym grany jest jazz i tylko jazz, i który bez umizgów do szerokiego grona słuchaczy zdołał wypracować sobie liczne grono satałych i niezwykle zamożnych muzykalnie odbiorców. Owa „muzykalna zamożność” jest w zupełności wystarczająca, ponieważ ceny biletów utrzymane zostały na wyjątkowo niskim poziomie. Bilet studencki można było kupić już od jednego euro!

Na 30. edycję festiwalu przyjechała rekordowa, bo 30-osobowa delegacja zagranicznych dziennikarzy. Muzyczna akcja rozpoczęła się już na kilka dni wcześniej przed oficjalnym otwarciem festiwalu, podczas tradycyjnego koncertu powitalnego w Grand Casino Belgrade. Wystąpił na nim kwartet hiszpańskiego saksofonisty Josetxo Goia Aribe. Zaprezentował on program „Hispania Fantastic”, na który składały się hiszpańskie melodie ludowe podane często w atonalnym sosie wolnej improwizacji. Nic więc dziwnego, że dla części gości muzyka ta była dość ciężko strawna. Wytrawne ucho potrafiło jednak wychwycić kunszt Hiszpanów, w szczególności talent aranżacyjny lidera oraz jakże niekonwencjonalną i piękną w swej istocie grę perkusistki Lucii Martinez.

Vojislav Simić (fot. Rita Pinkse)

Bardziej konwencjonalnie było na koncercie big bandu RTS (Serbskiego Radia i Telewizji) pod przewodnictwem legendy serbskiego jazzu Vojislava Simića. Koncert odbył się z okazji 90-tych urodzin dyrygenta, któremu jazzowy żywot pod chyba każdym względem wychodzi na dobre. Artysta, który jako pierwszy serbski muzyk zaczął wprowadzać elementy muzyki ludowej do stricte jazzowego repertuaru, zaprezentował przekrój swoich dokonań. Składały się na niego utwory w swingowym stylu Counta Basiego (Swingin’ The Blues), a także kompozycje o wyraźnie bałkańskim kolorycie. 

Na przeciwnym końcu szali znalazł się koncert młodego serbskiego gitarzysty Igora Miškovića i jego kwartetu Hashima. Koncert odbył się w nowo otwartym klubie Radionica Integracije. Jeśli tylko ktoś miał wystarczająco dużo silnej woli i szczęścia (żaden taksówkarz nie wiedział jak tam dojechać), w nagrodę usłyszeć mógł wyjątkowe muzyczne wydarzenie. Usłyszeliśmy tam muzykę na pograniczu jazzowego mainstreamu, awangardy oraz muzyki klasycznej. Koncertowi towarzyszyła niema projekcja filmów m. in. Andreia Tarkovsky’ego oraz Bernardo Bertolucciego, która doskonale zbiegała się z muzyczną akcją i stanowiła jej wartościowe uzupełnienie. Lider grupy wykazał się nie tylko świetnym warsztatem gry na swoim instrumencie, ale również doskonałą konferansjerką. Opisowe zapowiedzi poszczególnych utworów zdecydowanie ułatwiały ich odbiór i pomagały w zrozumieniu myśli artysty.

Większość koncertów festiwalu odbyła się podobnie jak w latach ubiegłych w centrum kultury Dom Omladine. Inauguracja tej imprezy przypadła kwartetowi Maxa Kochetova (Sava Miletić – fortepian, Petar Krstajić – kontrabas, Predrag Milutinović – perkusja). Urodzony w Kijowie, a mieszkające na stałe w Belgradzie saksofonista to jeszcze jeden przykład na to, że w mieście tym nie zbywa na zdolnych artystach, którzy wielokrotnie już złożyli dowody swego talentu. Kochetov grę swoją opiera na melodycznych pochodach,  stonowanej dynamice i pięknym, matowym brzmieniu saksofonu altowego. Poszczególne tematy (Fairy Tale, Reflection) łatwo zapadają w pamięci i jest to jeden z głównych powodów dla których muzykę tą słucha się z największą przyjemnością. Inspiracją dla lidera kwartetu są tacy koryfeusze jazzu jak John Coltrane i Charlie Parker. Wpływy te bezspornie słychać w grze tego zespołu, czego wynikiem jest wyjątkowo amerykańskie brzmienie tego kwartetu, które w niczym nie odbiega od tamtejszych standardów. 

Brian Blade (fot. Rita Pinkse)

Kolejnym zespołem, który pojawił się na scenie był Children of thr Light Trio w gwiazdorskiej obsadzie: Danilo Perez – fortepian, John Patitucci – gitara basowa, kontrabas oraz Brian Blade – perkusja. Koncert ten cieszył się tak dużym zainteresowaniem, że aby wszystkich pomieścić, z sali usuną trzeba było krzesła! Pozycja stojąca niektórym mogła zdecydowanie utrudnić percepcję tego koncertu. Z drugiej jednak strony publiczność, podobnie jak na koncertach rockowych, mogła podejść pod samą scenę i przekazać swoją energię muzykom, co jak najbardziej pozytywnie przełożyło się też na jakość ich gry. Trio zaprezentowało wyjątkowo eklektyczny repertuar, w którym nie zabrakło bliskowschodnich rytmów, utworów fusion à la Weather Report oraz nastrojowych ballad. Liderem tria i jego najsłabszym ogniwem jest Danilo Perez, który ma niewątpliwe szczęście grać z być może najlepszą sekcją rytmiczną na świecie. Patitucci i Blade to geniusze, których gra odznacza się indywidualnością, skończonością, inteligencją i prawdziwie artystycznym namaszczeniem. Bez względu na jednostajność wielu zagrywek Pereza, wyjątkowo przewartościowanego pianisty, uwaga słuchaczów była ciągle podtrzymywana, zostając pod wrażeniem wywołanym piękną, pełną radości grą oraz szlachetnym traktowaniem jazzowego rzemiosła.

Norweski trębacz Nils Petter Molvaer to już kultowa postać na muzycznej scenie kojarzona nie tylko z jazzem, ale również z takimi stylami jak: ambient, electronic, drum and bass, industrial itp. Próbkę jego możliwości usłyszeć mogliśmy podczas koncertu, na którym wspierał go niemiecki szaman elektronicznych brzmień Laurens von Oswald. Koncertowi towarzyszyła iście futurystyczna atmosfera. Poszczególne frazy muzyczne Molvaera wydobywały się z jego trąbki jakby wyrzeźbione i nacechowane coraz to nowym kolorem, zaś tytaniczna potęga basowych, wibrujących beatów Oswalda poruszała wnętrza i to nie w przenośni, ale dosłownie! 

Wolfgang Puschnig (fot. Rita Pinkse)

Bardziej stonowana atmosfera panowała na koncercie tria włoskiego gitarzysty Marco Capelli’ego (Ken Filiano – kontrabas, Satoshi Takeishi – instr. perkusyjne) wraz z amerykańskim klarnecistą Oscarem Noriegą. Ten akustyczny zespół, którego repertuar, po części oparty był na muzyce klasycznej (opera „Mawra” Igora Strawińskiego), operował wyjątkowo interesującą kolorystyką brzmienia. Władanie tak różnobarwnie ukoloryzowanym tonem przez poszczególnych muzyków dało efekt w postaci wyjątkowo pięknej i harmonijnej muzyki. Jak się okazuje i bez pomocy elektroniki wciąż można eksperymentować i tworzyć własne brzmienia.

Serbian Jazz Bre jest niczym muzyczny sejsmograf wychwytujący zmieniające się jazzowe obyczaje. Nic więc dziwnego, że ich koncert podczas 30. edycji Belgrade Jazz Festival cieszył się ogromnym zainteresowaniem zarówno wśród widzów jak i krytyków. Obok swoich własnych kompozycji (Travelling High), zespół wziął na warsztat m. in. piękną bałkańską pieśń Ruse kose curo imaš, którą do jazzowego repertuaru wprowadził na początku lat 80. legendarny serbski artysta Branislav Lala Kovačev. Wiodącą rolę w zespole jest pianista Aleksandar Jovanović, którego gra stanowi nie tylko o solidnej podstawie harmonicznej całego bandu, ale przede wszystkim melodycznej. Na uwagę zasługuje również gościnny udział młodego i doskonale zapowiadającego się saksofonisty Rastko Obradovića. Cały koncert opatrzony był intrygującymi projekcjami video Ivana Grlića, które doskonale połączyły dźwięk z wizją. Rzęsiste oklaski na koniec występu SJB były więc w pełni uzasadnione. 

Nils Wogram (fot. Rita Pinkse)

Kolejnym serbskim artystą prezentującym się na festiwalowej scenie był pianista Vasil Hadžimanov. Przedstawił on swoje dwa odmienne stylowo projekty, w trio i sekstecie. Gościem specjalnym był amerykański saksofonista David Binney, który w obu formacjach zaprezentował się zarówno jako sprawny technik-wirtuoz jak i doskonały melodysta, wlewając do poszczególnych utworów sporo ożywczego ducha. Materiał z płyty „El Raval” (2011), a zwłaszcza takie utwory jak: Ahmad The Terrible i Blues Connotation zabrzmiały niezwykle świeżo i oryginalnie. Jeszcze lepiej wypadł VH Band, sekstet który wraz z Davidem Binney przypomniał widzom jak powinien   brzmieć prawdziwa jazz fusion, z mocnym rockowym rytmem, interesującym brzmieniem perkusjonaliów i jakże utęsknionymi, szpanerskimi solówkami gitary basowej (Miroslav Tovirac). Koncert wypadł lepiej, niż chyba ktokolwiek mógł się tego spodziewać.

Jazz zabrzmiał wyjątkowo multikulturowo, podczas koncertu Austriaka Wolfganga Puschniga (saksofon, flet), Amerykanina Jona Sassa (tuba) oraz pochodzącego z Burkina Faso Mamadou Diabate (balafon, ngoni, talking drum). Była to bezpretensjonalna muzyka, gdzie melodyczno – rytmiczne instrumenty afrykańskie tworzyły wraz z partią tuby polifoniczną podstawę pod solowe partie saksofonu i fletu. Muzyka, którą słuchało się z uśmiechem na twarzy, zwłaszcza gdy Puschnig popisywał się jodłowaniem na flecie (Austrain Introduction), albo gdy Diabate zaczynał śpiewać w swym jakże pięknie brzmiącym dialekcie.

Dla najbardziej wytrwałych, tuż po północy zaprezentowało się trio niemieckiego puzonisty Nilsa Wograma. Instrument ten w zestawieniu z perkusją (Dejan Terzić) oraz organami Hammonda B3 (Arno Krijger) brzmi doprawdy kapitalnie, zwłaszcza gdy gra na nim artysta pokroju Wograma. Ten klasycznie wykształcony muzyk potrafi zagrać stylowo zarówno liryczną balladę jak i kompozycję obfitujące w wirtuozerską feerię dźwięków i barw nadających muzycznemu obrazowi ożywcze ciepło i wzruszyć potęgą kolorytu. Doprawdy zaskakujące jest, że puzon to wciąż tak stosunkowo mało popularny instrument.

Paolo Fresu (fot. Rita Pinkse)

Kolejny dzień festiwalu rozpoczął się koncertem duńskiego pianisty Jacoba Anderskova. O tym jak niecodzienny był to koncert świadczy już jego instrumentarium, w które oprócz fortepianu i perkusji (Peter Nilsson) wchodziło smyczkowego trio (Christine Pryn – skrzypce,  Mette Brandt – wiola, Aino Juutilainen – wiolonczela). Dla słuchacza koncert ten był prawdziwie estetycznym wyzwaniem, podczas którego usłyszeć można było prawdziwy kalejdoskop technik kompozytorskich i stylów. Począwszy od łagodnego w swym przebiegu, impresjonistycznego Spring in B, poprzez kompozycje oparte na bartokowskiej motoryce, polirytmii (Soil), na punktualizmie i aleatoryzmie kończąc. Była to muzyka tak bardzo piękna jak i wymagająca, a przez publiczność przyjęta ze zrozumieniem i pełnym poklaskiem. 

Pewien dziennikarz napisał kiedyś, że Paolo Fresu to jeden z tych artystów, który od czasu do czasu przypomina nam dlaczego muzyka jazzowa jest tak unikalna i wyjątkowa. Trudno się z tym nie zgodzić. Fresu to autentyczny, jedyny w swoim rodzaje jazzowy romantyk, muzyk należycie wykształcony i z całą powagą odczuwający swoje artystyczne zadanie. Bez względu na to czy gra na flugelhornie, trąbce, z tłumikiem lub bez, w kwintecie, tak jak podczas tego koncertu, lub we wszelkich innych formacjach, zawsze jest artystą odczuwającym muzykę i jej piękno, rozumiejącym jej środki i granice, jej cele estetyczne i społeczne, słowem, jest osobistością prawdziwie muzykalną. Fresu porywa tłumy elegancją gry, szlachetnym brzmieniem swego instrumentu, pysznym frazowaniem i… swoim włoskim akcentem, bo Fresu nawet jak mówi to śpiewa. Koncert skończył się długą owacją na stojącą i dla wielu był  podczas tego festiwalu zwyczajnie koncertem najlepszym.

Sylvie Courvoisier (fot. Rita Pinkse)

Ta przejmująca i urokliwa harmonia, która towarzyszyła podczas koncertu Włocha zakłócona została prze portugalskie Red Trio (Rodrigo Pinheiro – fortepian, Hernani Faustino – kontrabas, Gabriel Ferrandini – perkusja). Była to muzyczna awangarda brutalna w swej egzekucji i wręcz hipnotyczna w swej intensywności. Muzyka wobec której nie można być obojętnym i która wbrew pozorom bez problemu skupiała na sobie uwagę widzów. Po raz kolejny okazało się, że słuchowa percepcja wolnej improwizacji jest o wiele łatwiejsza podczas koncertu na żywo, niż wtedy gdy słucha się jej u siebie w domu. Coż, portugalska muzyka już nie tylko z fado słynie!

Najlepsze podczas trzeciego dnia festiwalu, a moim zdaniem również podczas całego festiwalu nastąpiło jednak po północy. Na deskach sceny w sali Amerikana pojawiło się małżeństwo Sylvie Courvoisier (fortepian) i Mark Feldman (skrzypce), wraz z towarzyszącym im Scottem Colley na kontrabasie oraz Billy Mintzem na perkusji. Klasycznie wykształcona Sylvie obdarzona jest wręcz nadprzyrodzoną techniką, przez co większość awangardowych pianistów w porównaniu do Szwajcarki brzmi jak jej uczniowie. Sposób jej gry na fortepianie obejmujący jedyne w swoim rodzaju preparacje fortepianu oraz partie solowe oparte na perkusyjnie wygrywanych klasterach, łokciem, pięścią, czy też przedramieniem, budziły zachwyt i oniemienie. Nadzwyczaj szybkie tematy niektórych utworów we wspólnej partii skrzypiec i fortepianu  wygrywane były z iście chirurgiczną precyzją. Czystość i równość gry Feldmana, a przede wszystkim piękność tonu jego instrumentu przenikały nie tylko  ucho, lecz serce słuchacza. Jakże wielki kontrast dla tej dwójki stanowiła ich sekcja rytmiczna, wyjątkowo oszczędna, jakby z góry przewidująca rozwój muzycznej akcji i najpiękniej odrysowująca jej puls. Na koncercie tym, kwartet ten osiągnął consensus pomiędzy muzyką klasyczna a jazzem, znalazł utajony punkt między tymi dwoma gatunkami, stworzył muzykę absolutnie ponad podziałami!

Charles Lloyd (fot. Rita Pinkse)

Ostatnie dwa koncerty festiwalu, mimo że stały na najwyższym artystycznym poziomie, diametralnie od siebie się różniły. Jako pierwszy wystąpił kwartet Charlesa Lloyda (Gerald Clayton – fortepian, Joe Sanders – kontrabas, Eric Harland – perkusja). Saksofonista zaprezentował program „Wild Man Dance Suite„, którego oficjalna premiera odbyła się niemal rok temu we Wrocławiu podczas festiwalu Jazztopad. Ci którzy Lloyda już słyszeli zgodzą się, że ton jaki wydobywa ten artysta ze swego instrumentu ma w sobie istotnie coś nadnaturalnego, coś co na wskroś przejmuję duszę słuchaczy i to jest prawdziwy triumf jego gry, to jest prawdziwy urok, jakiego nie posiada żaden inny żyjący saksofonista. Lloyd od samych początków swej kariery dobierał sobie wybitnych pianistów (Keith Jarret, Michel Petrucciani, Bobo Stenson, Brad Mehldau, Geri Allen, Jason Moran). Teraz namaścił na tę rolę młodego Geralda Claytona. Cóż za nobilitacja, ale również jakaż na tym muzyku spoczywa presja! Pianista radzi sobie jednak wybornie, na koncercie prowadził nieustanny dialog z Lloydem i dopiero w partiach solowych pokazywał bogactwo swego muzycznego kunsztu.

Jako drugi na scenie pojawiło się trio pianisty Michela Camilo (Cliff Almond – kontrabas, Lincoln Goines – perkusja). Pochodzący z Republiki Dominikany pianista to fenomenalny wirtuoz fortepianu, który na koncercie przedstawił repertuar obejmujący przekrój całej swojej artystycznej kariery. Koncert był więc dość eklektyczny, bowiem obok rytmów latynoamerykańskich, był również swing, mainstream, liryczne ballady. Elementem łączącym wszystkie te style była mistrzowska ich egzekucja, sola Dominikańczyka wgniatały w fotel i zachwycały swoją spontaniczną żywiołowością! Pod rękami Camilo fortepian brzmi jak orkiestra. Na dodatek perkusista wcale nie zamierzał odstawać od lidera, zgranie tych artystów było zupełnie instynktowne, jakby wrodzone.  

W kontekście poprzedzającego ten występ koncertu Lloyda, część publiczności mogła być zdania, że muzyka Michela Camilo pozbawiona była głębi i że w brawurowej technice gry znakomitego pianisty gubią się treściowe wartości muzyki. Czy słusznie? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Lloyd i Camilo otrzymawszy od natury nadzwyczajne talenty obrali sobie bardzo odmienne sposoby gry. Camilo ćwiczył się głównie w trudnościach, a Lloyd w piękności. Camilo gra najtrudniej, a Lloyd najpiękniej, a ponieważ w muzyce trudności tylko zadziwiają, a piękność sama zachwyca to ona jest ważniejszym warunkiem muzyki. Pierwszeństwo należy się wiec Lloydowi.  

Michel Camilo (fot. Rita Pinkse)

Dyskusje na temat tych jakże odmiennych koncertów przeniosły się do oficjalnego klubu jazzowego festiwalu – Jazzbuka. Miejsce to zostało otwarte zaledwie na kilka tygodni przed inauguracją festiwalu i w przeciągu tych czterech nocy wyrosło na czołowy klub muzyczny miasta Belgrad. Gospodarzem Jazzbuki była Jelena Jovović, wokalistka jazzowa, która wielokrotnie pokazała bogactwo swego wokalnego warsztatu. Nie zdziwiłbym się jeśli to właśnie ona w przyszłym roku będzie jednym z artystów występujących w programie głównym festiwalu. Według zaprowadzonego belgradzkiego zwyczaju nocne jam session przeciągało się do wczesnych godzin rannych. Powód? Grali tam i Gerald Clayton i Eric Harland i Joe Sanders i David Binney…, w końcu młodziutki kontrabasista Petar Krstajić, który podczas tego festiwalu przeżywał chyba najlepsze dni swego życia. Ten 19-letni muzyk wystąpił w programie głównym w kwartecie Maxa Kochetova, w trio Vasila Hadzimanova, w nocy zaś grał w Jazzbuce z taką pasję, energią i zamiłowaniem, że większość oczu i uszu skierowane były właśnie na niego. Nadzwyczajny talent, z którego Serbowie w przyszłości będą mieć wiele powodów do dumy.

Sława Belgradu jako miasta arcymuzykalnego widocznie wzrasta. Na 30. edycję festiwalu przyjechało więcej dziennikarzy i więcej jazzowych turystów.wMuzyka była na najwyższym światowym poziomie, mimo że często wykonywana przez artystów mniej popularnych. Sale koncertowe były przepełnione, co świadczy tylko o tym, że cześć dla muzycznego piękna głęboko wrosła w serbskie serca i umysły. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że w przyszłym roku spotkam tam turystów jazzowych również z Polski. Po przeczytaniu tego artykułu, chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, że pojechać tam warto. Do zobaczenia za rok!