Colin „Black” Vearncombe (Warszawa, Progresja, 05.11.2012)

Setlista:

Tomorrow Is Another 2. Night  Stormy Waters  3. Walk On Frozen Water 4. California 5. The Way She Was Before 6. Sweetest Smile 7. Cool 8. Wonderful Life 9. Cold Chicken Skin 10. Water On Snow 

Childs Play 11. Can’t Make Me Go Home / 12. From Russia With Love (Matt Monro cover) 13. Moon River (Lesley Garrett cover) 14. Charlemagne

Black, a właściwie Colin Vearncombe po sukcesywnych latach 90. dziś mógłby spokojnie odejść na emeryturę. Jednak przy tego typu artystach muzyka staje się czymś więcej niż sposobem na zarobienie kilku groszy. To coś z czego żyje dusza artysty. Sposobem na zaspokojenie muzycznego „głodu” Blacka miała okazać się jesienna trasa akustyczna, która na jedynym koncercie w Polsce zahaczyła warszawską Progresję. 

Colin „Black” Vearncombe

Nie sposób było spodziewać się na jego koncercie tłumów, bo na listach przebojów już go nie słyszymy, no może poza nieśmiertelnym Wonderful Life, ale należy przyznać, że przearanżowanie dawnych przebojów pana Vearncombego na akustyczną modłę dało temu gatunkowi pewien pierwiastek magii. To już nie archetypiczny pop rock, czy nowa fala, które w tamtych czasach odbijały się echem pewnego rodzaju pretensjonalności. Tego wieczoru Black pokazał chyba swoją prawdziwą naturę. Człowieka „obdartego” z uczuć, mężczyznę po przejściach, które przekazywał emocje jedynie poprzez daną kompozycję; bez zbędnych komentarzy, które odwoływały się zaledwie do podkreślenia, że w Warszawie jeszcze nigdy przyjemności grać nie miał, mimo że ma już na karku 50 lat; czy też popijania piwa poprzedzonego klasycznym polskim zagajeniem – na zdrowie.

Calum MacColl

Sama trasa wydaje się być krótkim epizodem, który podsumować ma jego dotychczasowy dorobek. W głosie słychać więc było nieodżałowaną tęsknotę za czasami sukcesu; w miejscach gdzie grał dla tysięcy ludzi. W Progresji przyszła go zobaczyć garstka – niekiedy zdawało się, że przypadkowych – audiofilów, którzy tak jak on pragnęli „wspomnieć” i oddać hołd jego karierze w niszy akustycznych dźwięków. Towarzyszył mu Calum MacColl, znany głównie, jako współzałożyciel Red Grape Records. Obaj panowie wyglądali na przeszytych niepohamowanym szczęściem współdzielenia ze sobą jeden sceny. Oczywiście odbiło się to na kontakcie z publicznością, ale przynajmniej, jakość każdej z prezentowanych kompozycji była bez zarzutów. Kiedy Black czarował publikę ekspresyjną formą dynamicznej gry, C. MacColl umilał nam występ rewelacyjnym popisem techniki solówek z użyciem klasycznej tulejki. Miejscami przypominało mi to genialne posunięcia niezapomnianego producenta muzycznego Daniela Lanoisa. Oprócz tego zachwycał nas wspomaganiem głównego wokalisty chórkami, a miejscami zdarzało mu się nawet zapędzić z epigońskimi unisonami. Jeżeli chodzi o śpiew koronnego bohatera tego wieczoru to na przemian wywoływał u mnie burzę skojarzeń z Markiem Laneganem, Nickiem Cavem, a nawet z Robertem Plantem. Bardzo oryginalna barwa!

Na pierwszy rzut oka, zdawało się jednak wyczuć, że wiele osób z obecnego audytorium przyszło na koncert jedynie dla jego najbardziej ukontentowanych utworów, co w pewnych momentach, tj. granie Wonderful Life bądź Sweetest Smile, niewątpliwie wyglądało na skrają postawę bierności z chęcią zaznajomienia z resztą twórczością wybitnego artysty. Śmiem bowiem twierdzić, że wiele utworów przebijało „murowane hity” wieczoru formą wykonawczą, dlatego te największe z góry uznałem za „ciekawostki”, które w repertuarze pojawić się musiały, ale dla mnie największe wartości niosły za sobą zdecydowanie mniej znane kompozycje – co zresztą potwierdził sam występ muzyków. Zrobili na mnie niebywałe wrażenie, które to z kolei zostawiło w poczuciu bezgranicznego zaskoczenia metamorfozy jaką może nieść za sobą zmiana stylistyki instrumentarium. Proszę o więcej takich powrotów…