W dniach 4-6 kwietnia br. odbyła się 10., jubileuszowa edycja Gateshead International Jazz Festival, jednego z najważniejszych i najciekawszych festiwali jazzowych w Wielkiej Brytanii. Przez 3 dni tego festiwalu położone w północno-wschodniej Anglii miasto gościło gwiazdy jazzu największego kalibru. Miejscem akcji tego wydarzenia był Sage Gateshead, supernowoczesny, całkowicie oszklony obiekt położony tuż nad brzegiem rzeki Tyne. Tę imponującą konstrukcję śmiało możemy zaliczyć do najpiękniejszych sal koncertowych na świecie. Na co dzień oprócz imprez muzycznych odbywają się tam także liczne konferencje, szkolenia, wystawy, a nawet śluby. W środku znajdują się aż trzy sale koncertowe, największa z nich Hall One, mogąca pomieścić 1640 widzów oraz dwie mniejsze: Hall Two (600 widzów) oraz Northern Rock Foundation Hall. Ze względu na lokalizację tego festiwalu imprezę tę często nazywa się największym brytyjskim festiwalem jazzowym zorganizowanym pod jednym dachem.

Django Bates (fot. Tim Dickeson)

Dziesiąta rocznica zobowiązuje, więc organizatorzy, a w szczególności Ros Rigby – dyrektor programowa festiwalu, postarali się, aby tegoroczna impreza była szczególnie atrakcyjna. Potwierdzeniem tego był już inauguracyjny koncert Norrbotten Big Band pod kierownictwem Joakima Mildera. Orkiestra ta pochodzi z najbardziej wysuniętego na północ hrabstwa Norrbotten w północnej Szwecji i długą podróż, jaką musieli przebyć jej członkowie na pewno nie zaliczą do udanych. Po drodze, a dokładnie na lotnisku w Kopenhadze, zaginęła większość instrumentów orkiestry. Na szczęście z pomocą przyszedł kolega po fachu, angielski saksofonista Julian Argüelles, który ze Szkocji przywiózł swoim pojazdem brakujące instrumenty, ratując tym samym inaugurację całego festiwalu. Koncert Norrbotten Big Band, dany w imponującej swym wnętrzem Hall One, należał do rzędu wyjątkowych w obecnych czasach. W pierwszej części orkiestra zaprezentowała swoje własne interpretacje muzyki popularnego w latach 80-tych angielskiego zespołu pop-rockowego Prefab Sprout. Zgromadzona publiczność nie była obojętna na fantastyczne aranżacje takich utworów, jak chociażby Jassy James. Po przerwie muzyka szwedzkiej orkiestry rzuciła się śmiało w krainę muzyki Charliego Parkera, a z pomocą przyszło jej trio brytyjskiego pianisty Django Batesa (Petter Eldh – kontrabas, Martin France – perkusja). Efektem były nie tyle fantastyczne interpretacje takich kompozycji Parkera, jak: Donna Lee, Ah-Leu-Cha, Confirmation, Star Eyes, co ich faktyczne dekonstrukcje. Django Bates, jak przystało na prawdziwego angielskiego jazzowego chuligana, w taki sposób zagrał utwory Parkera, że były one wręcz nie do poznania. Cały koncert był tak świeży i odmienny pomysłem od wszystkiego, co określić można by było jako „liryczne”, tak pełen ognia w rysunku melodyjnym i kolorycie instrumentalnym, iż w interesie sztuki, jak i samych ich twórców życzyć należy, abyśmy się z muzyką szwedzkiej orkiestry i Django Batesa poznali bliżej i lepiej. Koncert ten miał również swój polski akcent, bowiem członkiem Norrbotten Big Band jest trębacz Jacek Onuszkiewicz.

Casey Benjamin (fot. Tim Dickeson)

Występ Roberta Glaspera Experiment zgromadził w Hall Two wyjątkowo młodą widownię, która nie tylko przyszła tego koncertu słuchać, ale również i podczas niego tańczyć. Efektem była prawdziwie klubowa atmosfera, czemu jak najbardziej sprzyjał repertuar. Zabrzmiały utwory z najnowszej płyty Glaspera zatytuowanej „Black Radio 2”, a także przeboje innych wykonawców, jak Get Lucky grupy Daft Punk oraz Smells Like Teen Spirit Nirvany. Brzmienie, oprawa świetlna, a nawet sam wygląd muzyków miał znamiona futuryzmu. Największe wrażenie robił Casey Benjamin, który niczym futurystyczny kapłan głosił dobrą nowinę przetwarzając swój głos na vocoderze. Jeszcze ciekawiej brzmiały jego partie solowe na saksofonie, również przetworzone przez skomplikowany zestaw cyfrowych przesterów dźwięku. W końcowym efekcie kompozycje Roberta Glaspera brzmiały jak kompozycje Roberta Glaspera, a wszelkie porównania tego artysty do Herbiego Hancocka i jego elektronicznych produkcji, od których nie można się całkowicie odżegnać, powoli odchodzą do lamusa. Jeżeli ktoś chciałby spróbować swoich sił i słuchać muzyki non stop przez 12 godzin, to mógłby zrobić to z powodzeniem podczas drugiego dnia festiwalu. Jako pierwszy wystąpił duet Andrew McCormack (fortepian) i Jason Yarde (saksofon) z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego Elysian Quartet. Program złożony z kompozycji własnych duetu niewątpliwie inspirowany był muzyką klasyczną, a zwłaszcza takimi kompozytorami, jak Bela Bartok. Przejawiało to się głównie w częstym zastosowaniu motorycznej rytmiki oraz śmiałości dysonansowych współbrzmień. Synteza jazzu i muzyki klasycznej niewątpliwie wymagała od widowni dużego skupienia. Znacznie lżejszą i bardziej przystępną, ale niekoniecznie lepszą, dla typowego fana jazzu była propozycja kwartetu saksofonisty Jeana Toussainta (Andrew McCormack – fortepian, Larry Bartley – kontrabas, Troy Miller – perkusja). Toussaint to były członek słynnego kwintetu Art Blakey’s Jazz Messengers. Jako lider własnej grupy daleki jest od jazzowej alternatywy, a swoją grę opiera na tradycji post-coltrane’owskiej. Było to niewątpliwie porządne jazzowe granie, ale wydaje mi się, że artysta ten przeszedł już zenit swej błyskotliwej kariery. Niektórzy wśród publiczności słuchali tego koncertu z zamkniętym oczyma. Czyżby spali? Wydaje mi się, że nie. Muzyka, którą dobrze znamy i lubimy po prostu nas uspokaja i relaksuje, a więc nawet jeśli koncert kwartetu nie miał zbyt wielu zalet artystycznych, to na pewno pełnił funkcję muzykoterapeutyczną.

Marius Neset (fot. Tim Dickeson)

GoGo Penguin to trio trzech młodzieńców z Manchesteru (Chris Illingworth – fortepian, Nick Blacka – kontrabas, Rob Turner – perkusja), którzy w ciągu ostatnich dwóch lat stali się jednym z najbardziej obiecujących jazzowych bandów w Europie. Ich muzykę najłatwiej określić jako melanż lirycznych melodii połączonych z połamanymi rytmami perkusji, rockową dynamiką i entuzjastyczną improwizacją. Na repertuar koncertu składały się głównie utwory z ich drugiego krążka „v2.0”, a także nowe, jeszcze niezatytułowane kompozycje. Recepta na sukces tej formacji wydaje się być więc prosta – grać w stylu tria nieodżałowanego Esbjörna Svenssona. Aby zdobyć szerszą popularność potrzeba jednak czegoś więcej, aczkolwiek po wysłuchaniu ich koncertu na pewno można być optymistą. To zespół, na który trzeba uważać! Za największą gwiazdę festiwalu powszechnie uważano amerykańską superprodukcję, czyli Spring Quartet. W jego skład wchodzą: Esperanza Spalding – kontrabas, Jack DeJohnette – perkusja, Joe Lovano – saksofon, Leo Genovese – fortepian. To właśnie przed takimi mistrzami jazzowego fachu przyszło zagrać duetowi Marius Neset (saksofon tenorowy i sopranowy) oraz Daniel Herskedal (tuba). Skazany na pożarcie norweski duet zagrał jednak swój set bez skrupułów i cienia kompleksu. Pochodzące z wydanej dla Edition Records płyty „Neck of the Woods” kompozycje inspirowane były norweską muzyką tradycyjną, a także muzyką klasyczną. Materiał ten był tak piękny i wzniosły stylem, że nawet w tak wielkiej sali koncertowej jak Hall One panowała iście intymna atmosfera, przerywana tylko hucznymi i grzmiącymi oklaskami. Jak się niewiele później okazało duet Neset/Herskedal zawiesił poprzeczkę przed Spring Quartet na tyle wysoko, że ten przez większą część koncertu miał poważne problemy, aby dorównać ich norweskim poprzednikom.

Esperanza Spalding (fot. Tim Dickeson)

Gra Spring Quartet wspomnianego wcześniej aplauzu publiczności w żadnym razie wzbudzić nie mogła, gdyż była zimną, wyrachowaną i zbyt spokojną. Muzykom chodziło bardziej o sumienne wykonanie poszczególnych utworów aniżeli o błyszczenie i olśniewanie słuchaczy zasobami swego niesłychanie potężnego mechanizmu. Na słowa uznania zasługiwać może jednie Joe Genovese, argentyński pianista, któremu zdecydowanie bardziej zależało, aby pokazać, na co go naprawdę stać. Dowodem były jego nietuzinkowe partie solowe, które ewidentnie sugerują, że jest on niewątpliwie utalentowanym pianistą z oczywistymi awangardowymi inklinacjami. Moja wiara w talent pozostałych członków kwartetu nie osłabła jednak wcale. Potrzeba jednak czegoś ciekawszego i odpowiedniejszego artystycznym wartościom niż chociażby rzekomo nowatorski utwór Esperanzy Shakin’ The Shark, kiedy to zarówno ona, jak i Genovese chwycili za saksofony i wspólnie z Lovano zagrali w quasi-free-jazzowym saksofonowym trio na tle perkusji DeJohnetta. Oczekiwania wobec Spring Quartet były ogromne, jednak ubóstwo idei i formy podczas ich występu było nad wyraz wyraźne.

Multiinstrumentalista Courtney Pine to artysta, który na brytyjskiej scenie jazzowej działa już ponad 30 lat, więc jego występ nie wymagał specjalnej rekomendacji. Podczas swego koncertu zaserwował on wspaniałą jazzową potrawę o karaibskich korzeniach i z dużą ilością rumu. Była to muzyka pełna radości i optymizmu, okraszona lawiną dźwięków na saksofonie sopranowym lidera zespołu. Courtney Pine to nie tylko wirtuoz na swym instrumencie, ale również niezrównany showman. W rytmach merengue, ska, calypso i mento zawładnął on publicznością, która przez cały koncert była do jego dyspozycji i brała w nim czynny udział tańcząc, śpiewając itp. itd…

Chris Sharkey (fot. Tim Dickeson)

Trzeci dzień festiwalu rozpoczął się koncertem dwóch młodych brytyjskich zespołów: Shiver (Chris Sharkey – gitara, Andy Champion – kontrabas, Joost Hendricks – perkusja) oraz  Polar Bear (Sebastian Rochford – perkusja, Pete Wareham – saksofon, Mark Lockheart – saksofon, Tom Herbert – kontrabas, John LeufCutter – gitara). Do zrozumienia muzyki tych formacji prowadzi długa i ciernista droga usłana licznymi chromatyzmami i instrumentalnym akrobatyzmem niepozbawionym jednak wątku i muzycznej logiki. Pierwszy z nich swój set otworzył utworem Hammerhead Blues i jak sama nazwa wskazuje nie było to bynajmniej coś, co Francuzi określić by mogli jako musique intime. Był to raczej industrialny hałas skoncentrowany na gitarowych wariacjach Chrisa Sharkeya. Oblicze tria złagodniało, gdy dołączył do nich duet wokalistów Zoe Gilby i John Turrell. Muzyka nabrała bardziej rockowego charakteru, a poszczególne utwory brzmiały wręcz przebojowo.

Polar Bear to niewątpliwie jeden z najważniejszych brytyjskich zespołów jazzowej sceny alternatywnej. Koncert był również promocją piątego albumu grupy „In Each And Every One”.  Podczas swojego występu formacja ta gustowała w tematach rwanych, szarpanych, torturowanych nawałnicą przesterowanego dźwięku i elektronicznych impresji.  Nawet u samego kontrabasisty naliczyłem aż siedem przesterów. Czy to nowa brytyjska szkoła, czy raczej tylko maniera? Czas pokaże, ale już dziś trzeba zaznaczyć, że to artyści nieusztywnieni w jazzowych formułach, a piękny Open See był tego najlepszym przykładem.

Pete Wereham (fot. Tim Dickeson)

Najbardziej nastrojową ze wszystkich sal koncertowych w Sage Gateshead jest najmniejsza z nich, czyli Northern Rock Foundation Hall. Jako pierwszy w niedzielne popołudnie wystąpił tam duet Gream Wilson (saksofon) oraz Mark Williams (gitara). Muzyka, którą zaprezentował duet zabrzmiała niemal jak jazz kameralny, w porównaniu z tym, co usłyszeliśmy wcześniej od ich poprzedników w Hall Two. Autorskie kompozycje duetu emanowały jasnym i łagodnym brzmieniem, a ich pogodny nastrój bez problemu udzielił się również widzom. O tym, że w muzyce dowolność formy jest znacznie większa niż w jakiejkolwiek innej ze sztuk przypomniało nam free-jazzowe trio altowego saksofonisty Roby’ego Gloda (Andy Champion – kontrabas, Mark Sanders – perkusja). Był to projekt stworzony zupełnie ad hoc, ale mimo to ich wolna improwizacja, zwłaszcza przy tak dobrej akustyce, brzmiała wyjątkowo przyjemnie, a wręcz błogo. Elementy muzyki celtyckiej pojawiły się podczas koncertu grupy The Wall. Była to muzyka pełna młodzieńczej werwy i świeżości, a zestawienie takich instrumentów, jak m.in.: skrzypce, akordeon, własnoręcznie wykonane dudy oraz saksofon doskonale sprawdziło się w repertuarze zespołu, którego wszystkie kompozycje były autorstwa poszczególnych jego członków.

Festiwal zakończył się koncertem tria słynnego amerykańskiego gitarzysty Billa Frisella. Ostatnim razem widziałem tego artystę ponad 2 lata temu podczas festiwalu w Belgradzie i jego tamtejszy występ najprościej określić można byłoby jako jazzową awangardę. Tutaj Frisell postawił na melodykę i kantylenę, o czym świadczy już dobrane przez niego instrumentarium (Eyvind Kang – altówka, Rudy Royston – perkusja). Może kantylena to zbyt daleko posunięte określenie, ale mimo wszystko była to muzyka, która mogła zarówno pieścić ucho, jak i upajać ducha.

Bill Frisell (fot. Tim Dickeson)

Podczas całego festiwalu muzyki było dużo więcej, ale ponieważ wiele koncertów odbywało się w tym samym czasie, nie sposób było w nich wszystkich uczestniczyć. Warto wspomnieć jednak o takich projektach, jak Space F!ght z udziałem Radka Rudnickiego odpowiedzialnego za live electronicks czy też kwartecie Glassonic, wykorzystującym instrumenty perkusyjne własnej konstrukcji wykonane ze szkła. Na dwa koncerty do Gateshead przyjechała także Scottish National Jazz Orchestra, której towarzyszyli gościnnie wokalistka Jacqui Dankworth oraz pianista Brian Kellock. W foyer hali głównej odbywały się bezpłatne koncerty, wśród których zaprezentowały się tak ciekawe zespoły, jak m. in. Northern Monkey Brass Band oraz Djangologie. Ciekawą inicjatywą była także seria wywiadów przeprowadzanych przez Alyna Shiptona z poszczególnymi artystami tuż przed ich koncertami (tzw. pre-concert talk). Nie odbyło się również bez wystawy zdjęć, których autorami byli David Redfern oraz Edu Hawkins. 

Wszystko to złożyło się na niezmiernie atrakcyjny weekend, podczas którego muzyka jazzowa nie była jakąś „pokątną pamfletową apologiczną diatrybą”, ale sztuką, która łączy pokolenia i wciąż ściąga tłumy, wypełniając sale koncertowe do ostatniego miejsca.