Gateshead International Jazz Festival – (Sage Gateshead – 10-12.04.2015)

W dniach 10 – 12 kwietnia br. odbyła się XI edycja Gateshead International Jazz Festival, największego brytyjskiego festiwalu jazzowego organizowanego pod jednym dachem.  Lokalizacja tego festiwalu jest godna pozazdroszczenia. Położona tuż nad brzegiem rzeki Tyne, oszklona, futurystyczna budowla zwana Sage Gateshead jest bez wątpienia jedną z najnowocześniejszych sal koncertowych na świecie. Nie dziwi więc program tego festiwalu, na którym pojawili się najwybitniejsi przedstawiciele jazzowego rzemiosła nawet z tak odległych zakątków naszego globu jak Australia.

John Scofield (fot. Tim Dickeson)

Honor inauguracji festiwalu przypadł duetowi John Scofield (gitara) – Jon Cleary (wokal, fortepian). Artyści zaprezentowali repertuar z pogranicza bluesa i gospel inspirowany tradycją muzyczną południa Stanów Zjednoczonych. Repertuar więc nie wymagał zbytniej rekomendacji, a takie takie utwory jak m. in.: Fever, Stardust, I Want Jesus to Walk With Me spotkały się z zasłużonym aplauzem publiczności. Na szczególne słowa uznania zasługuje mniej utytułowany z dwójki artystów – Jon Cleary. Brytyjczyk, który specjalizuje się w muzyce Nowego Orleanu zaprezentował nie tylko doskonały warsztat gry na fortepianie, ale również i wokalny. Obok tak dysponowanego partnera, gra Johna Scofielda schodziła na dalszy plan, pomijając naturalnie jego popisy solowe.

Elektryczne fusion rodem z lat 80-ych i 90-ych zaprezentował 6-osobowy band saksofonisty Davida Sanborna. Ten bardzo energiczny repertuar z groovowym pochodem sprawdziłby się zapewne jeszcze lepiej na sali z parkietem, o czym świadczyć mógł już  otwierający koncert Wayfaring Stranger. Atmosferę podtrzymywały kolejne utwory wśród których znalazły się m. in. dwie kompozycje Marcusa Millera (Maputo, Camel Island), czy też autorskie pozycje lidera zespołu jak: Ordinary People i Sophia. Sanborn, znany z występów z takimi artystami jak David Bowie, czy James Brown, jako lider własnego bandu, dawał spore pole do popisu swojej sekcji rytmicznej, zwłaszcza perkusiście Chrisowi Colemanowi i basiście Andre Berry’emu. Ich partie solowe elektryzowały publiczność znacznie bardziej niż te wykonywane prze samego lidera, którego dosyć ostry ton saksofonu zwłaszcza w wysokich rejestrach niekoniecznie musiał przypaść każdemu do gustu.

Hakon Kornstad (fot. Tim Dickeson)

To co najciekawsze pierwszego dnia festiwalu wydarzyło się jednak w najmniejszej i najbardziej intymnej z trzech sal koncertowych mieszczących się w Sage Gateshead – Northern Rock Foundation Hall. Zaprezentował tam się norweski saksofonista Håkon Kornstad w solowym programie „Jazz vs Opera – a Tenor Battle”. Ze wszystkich sztuk pięknych muzyka, jako najmniej wyraźna w swojej treści, przedstawia też najmniej różnic w historycznym rozwoju. Dowodem na to jest koncert Norwega, który zaprezentował unikalne połączenie gry na saksofonie i operowego śpiewu. Ten nadzwyczaj utalentowany performer korzystając z metody zwanej live looping tworzył na oczach oniemiałej publiczności muzyczne dzieła, godne najwyższej uwagi. Na repertuar składały się jego kompozycje własne (Sweden, Oslo), oraz operowe pieśni (Ideale – F.P.Tosti). Co ciekawe Håkon Kornstad studia operowego śpiewu rozpoczął już jako uznany saksofonista. Jego inwencja twórcza nie ograniczała się jednak do popisów wokalnych. Artysta ten uwagę słuchacza skupiał też na wyszukanych brzmieniach saksofonu (multiphonicks, slap tounging itp.) oraz fletu poprzecznego z użyciem ustnika do klarnetu. Podsumowując, był to koncert artysty obdarzonego potęgą myśli i bezgraniczną artystyczną pomysłowością. Światowa sława tego muzyka wydaje się być tylko kwestią czasu. 

Joshua Redman (fot. Tim Dickeson)

Do muzyki klasycznej w pewnym stopniu nawiązywał też koncert brytyjskiego pianisty Gwilyma Simcocka. Zaprezentował on dwa sety, pierwszy wraz ze swoim trio (Yuri Goloubev – kontrabas, Martin France – perkusja) oraz drugi wraz z Royal Northern Sinfonia pod batutą Clarka Rundella. Znacznie bardziej przekonywująca była pierwsza odsłona, gdzie lider błysnął nietuzinkową inwencją harmoniczno – melodyczną wspartą solidnym warsztatem technicznym. Po przerwie publiczność usłyszała suitę Move! Niezwykle ambitne dzieło oparte na rozbuchanej strukturze formalnej i harmonicznej pozbawione było jednak równorzędnej warstwy melodycznej w związku z czym utwór ten mógł zwyczajnie nużyć. Dzieło doskonałe aż do monotonii i wykwintne aż do niesmaku. Publiczności jednak przypadło do gustu, o czym świadczyły głośne i długie owacje. Ci, którzy chcieliby zrewidować umiejętności Gwilyma Simcocka, posłuchać go mogą w fortepianowym duecie z Leszkiem Możdżerem podczas tegorocznego festiwalu Jazz nad Odrą.

Joshua Redman to w tej chwili jeden z najbardziej uznanych i cenionych saksofonistów jazzowych na świecie. Jego występ wypełnił więc 3-piętrowy Hall Two do ostatniego miejsca. Amerykanin zagrał w trio wraz z Reubenem Rogersem na kontrabasie i Gregiem Hutchisonem na perkusji. Jego „working band” z którym współpracuje już od kilku lat i z którym Redman ma niemal telepatyczne porozumienie zagrał fascynujący 90-mminutowy set, który dla wielu był największym wydarzeniem tegorocznego festiwalu. Było tam wszystko czego potrzebuje spragnione progresyjnego, jazzowego mainstreamu ucho – skomplikowane podziały rytmiczne, liczne zmiany metrum, a nawet kolorystyki brzmienia, wynalazczość w artykułowaniu poszczególnych fraz jak i pojedynczych dźwięków. Mimo licznych zmian tempa słuchacz nie wychodził ze swoistego transu, czy to w balladach (Never Let Me Go), szybszych tematach (Soul Dance, Oceans), czy też pięknej kompozycji zagranaj na bis, która brzmiała niczym barokowa serenada.

The Necks (fot. Tim Dickeson)

Koncerty australijskiego tria The Necks (Chris Abrahams – fortepian, Lloyd Swanton – kontrabas, Tony Buck – perkusja) w zasadzie nie powinny nazywać się koncertami, ale muzycznymi seansami. To wyjątkowy w swym gatunku muzyczny spektakl, który równie dobrze reklamować by można jako seans muzykoterapii. Efekty świetlne tylko wzmagały to wrażenie. Mikrozmiany melodyczno – rytmiczne wciągały słuchacza w tą niezwykłą muzyczną krainę tworząc sztukę, która jest zręcznym, genialnym może nawet wykorzystaniem nauki i wynalezionych przez samych siebie muzycznych efektów. Muzyki The Necks nie da się opisać, trzeba ją przeżyć!  

Billy Harper (fot. Tim Dickeson)

Powrót do tradycji hard bopu zaprezentowali The Cookers (Billy Harper – saksofon tenorowy, Eddie Henderson – trąbka, Jaleel Shaw – saksofon altowy, David Weiss – trąbka, George Cables – fortepian, Cecil McBee – kontrabas, Billy Hurt – perkusja). Jazzowi weterani (Cecil McBee w tym roku skończy 80 lat) nie bawiąc się w żadne subtelności i zbędne niuanse zagrali porywający set, na który składały się autorskie utwory poszczególnych członków bandu m. in. z ich ostatniej płyty „Time and Time Again”. The Cookers był najstarszym wiekowo i doświadczeniem zespołem tego festiwalu, co nie przeszkodziło im bynajmniej zagrać najgłośniej i najbardziej energicznie. Na uwagę zwracały zwłaszcza wyraziste i trafiające w samo sedno partie solowe Billy Harpera, saksofonisty imponującego ostrą, szorstką i przyjemnie chropowatą barwą brzmienia. 

Finałowy koncert festiwalu otworzył duet Andy Sheppard (saksofon) – Rita Marcotulli (fortepian) prezentując program z ich wspólnej płyty „On The Edge of a Perfect Moment”. Była to muzyka obfitująca w pamiętliwe melodie, pełna ilustracyjnych fraz (Waves and Wind) i na wskroś odmienna od tego co miało wydarzyć się podczas drugiej odsłony tego koncertu, czyli występu „dream teamu” brytyjskiej sceny jazzowej, legendarnego 21-osobowego bandu Loose Tubes. Zespół ten powstał w 1984 roku i w krótkim czasie zyskał popularność dorównującą artystom muzyki pop. Po sześciu latach działania band zawiesił działalność, by po 24 latach powrócić niemal w tym samym składzie na kilka ostatnich koncertów. Na ile, tego nie wiedzą nawet liderzy Loose Tubes (Django Bates, Ashley Slater, Chris Batchelor, Eddie Parker). Każdy ich koncert jest więc potencjalnie koncertem ostatnim, który wypełnia nawet największe sale koncertowe do ostatniego miejsca. Show, bo tylko w takich kategoriach można rozpatrywać ten występ, otworzyła kompozycja Django Batesa Yellow Hill. Charakterystyczne brzmienie tego zespołu, przez wielu określane jako anarchiczne, przypomniało części widowni niezapomniane lata 80-te. Dalsze kompozycje jak chociażby Would I Were, Creeper (Chris Batchelor), Like Life (Django Bates) brzmiały dla większości widowni nie tylko znajomo, ale i mimo upływu lat wyjątkowo świeżo. Ten potężny band dysponuje nie tylko utworami o doskonałych aranżacjach, niezrównanymi solistami i bezkompromisowymi melodiami. Loose Tubes posiada przede wszystkim energię, moc i taką siłę przebicia, że chyba nikt i nic nie może poddać się ich urokowi w tej pięknej jazzowej sztuce. 

Loose Tubes (fot. Tim Tickeson)

Omawiane koncerty to tylko część festiwalowej oferty. Wiele występów pokrywało się w czasie i bardzo często słuchacz stawał przed naprawdę trudnym wyborem. Niestety ominęły mnie więc koncerty takich artystów jak: Alice Zawadzki, Ruby Taylor, Beats and Pieces, Tin Men and The Telephone i wielu innych. Festiwal był również okazją do zaprezentowania się młodym zespołom, których koncerty słuchać można było nieodpłatnie w foyer Sage Gateshead. Przed niektórymi z koncertów przeprowadzane były otwarte dla widowni wywiady z poszczególnymi artystami (tzw. „pre-concert talk”) prowadzone przez Kevina LeGendre. Tradycyjnie też wielu artystów prowadziło swoje warsztaty. 

Gateshead International Jazz Festival już od pewnego czasu jest jedną z najważniejszych imprez w jazzowym kalendarium Wielkiej Brytanii. Nie powinno to być jednak dla nikogo zaskoczeniem, gdyż mając tak piękny i nowoczesny ośrodek jakim jest Sage Gateshead niewykorzystanie go w odpowiedni sposób byłoby niepowetowaną stratą dla kultury całego kraju. Ros Rigby jako dyrektor programowa festiwalu jeszcze raz wykazała się nie tylko muzyczną erudycją, ale i naturalną kobiecą intuicją, tworząc program, który ściągnął do Sage Gateshead tłumy widzów, nie tracąc przy tym na swych artystycznych wartościach. Wiele koncertów zadowoliłoby nawet najbardziej wymagających sympatyków jazzowego kunsztu. Oby podobnie było za rok!