Post Rock Festival (Poznań, Blue Note, 08.06.2013)

Post-rock do najłatwiejszego rodzaju muzyki nie należy. Trzeba chcieć i umieć go słuchać, poczuć ten specyficzny klimat. Teoretycznie nie nadaje się do bezstresowej zabawy, pogowania i innych typowo koncertowych czynności. W Polsce wciąż jest niezbyt popularny, co widać po niewielkiej ilości post-rockowych festiwali, jak i samej frekwencji publiczności na takowych. Może jestem jakiś dziwny, ale mi się ta muzyka podoba i chociaż nie jestem szczególnym znawcą tego nurtu to z prawdziwą przyjemności poznaję nowe zespoły i wybieram się na koncerty własnie w tych klimatach. 8 czerwca tego roku miałem przyjemność uczestniczyć w pierwszej edycji Post Rock Festival organizowanej w poznańskim klubie Blue Note.

Impreza miała zacząć się o 18.00, chociaż nie obyło się bez delikatnej półgodzinnej „obsuwy” – czyli wszystko w normie. Będąc 10 minut przed startem zdziwiła mnie jedna rzecz. Zamknięte wewnętrzne drzwi do klubu. Zwykle po zejściu po schodach czekała na mnie miła pani lub pan z kasetką i biletami. Tym razem okazało się, że wystarczyło pchnąć klamkę… a przecież zamknięte nawet w ten sposób drzwi mogły odstraszyć część osób. Może była to swego rodzaju selekcja? Nie wnikam.

Szczerze mówiąc nie znałem prawie żadnego z grających tego dnia zespołów poza Beyond The Event Horizon, których widziałem w innym okresie w nieco odmiennym składzie. Dowiedziałem się też, że odrobinę zmienił się line-up. Wypadł zespół Ayden – najmłodszy z prezentujących się składów. Oficjalna wersja brzmi: olał nas perkusista. No cóż, młode zespoły często przeżywają różne zamieszania i perypetie. Około godziny 18.30 na scenie pojawiła się pierwsza grupa Sound Like The End Of The World. Jako ciekawostkę warto zaznaczyć, że jako jedyni wykorzystywali animacje w tle do swoich utworów, a między nimi na ekranie wyświetlane było nerwowo rozglądające się po sali oko. Muzycznie bardzo dobre i równe granie. Czuć pewien charakterystyczny styl zarówno w spokojnych, płynących utworach, jak i w tych bardziej „żywych”. Większość kompozycji oparta jest na skalach durowych, wprawiających raczej w pogodny nastrój. Perkusista nie stroni od czysto rockowych, niemalże punkowych zagrywek, podobnie jak gitarzyści, którzy nie starają się być ponad miarę ambitni i również pozwalali sobie niekiedy pograć luźniej. Nie znaczy to jednak, że muzyka „Końca Świata” jest prosta. Jak na post-rock przystało niektóre partie utwory były rozbudowane i pokazywały kunszt instrumentalistów. Konferansjerka ograniczała się do prezentowania tytułów kolejnych utworów (które, niestety, czasem mi umykały) i ewentualnie kilku słów typu: a to piosenka o kobiecie, bądź utwór napisany w Anglii – Trafalgar Square. Nie patrzyłem zbyt dokładnie na czas, ale ten który grupa dostała wykorzystała w pełni, podobnie jak przestrzeń w klubie; swoimi pełnymi, często „gęstymi” brzmieniowo utworami.

Po krótkiej przerwie na przepakowanie sceny pojawili się panowie z Echoes of Eon. Zaczęli bardzo mocnym, prawie metalowym wejściem. Trzymali energiczny poziom przez długi czas i raczej nie pozwalali się nudzić. Prezentowali zdecydowanie dłuższe utwory od swoich poprzedników i często też, o wiele mocniejsze. Niekiedy opierali się na jednym motywie i w prawie jazzowy sposób dobudowywali do niego kolejne partie, uskuteczniając mocne uderzenie zachęcające do gibania i skakania. Kompozycje były jednak oparte często na schematach molowych, co wprowadzało czasem w nostalgiczny, niemal smutny nastrój, co nie znaczy że były gorsze. Muzyka zdecydowanie bardziej refleksyjna, nieco „kosmiczna” brzmieniowo. Konferansjerka polegała właściwie na przedstawieniu się na początku występu, później utwory oddzielała jedynie chwila przerwy na dostrojenie się i – jak najbardziej zasłużone – brawa. Tak minął kolejny występ, po którym przyszedł czas na następną przerwę.

Po chwili na scenie rozstawił się poznański Beyond The Event Horizon, którego członkowie byli jednymi z organizatorów całej imprezy. Jak już wspominałem, był to jedyny zespół z którym zetknąłem się już wcześniej. Zmieniony skład się sprawdził, chociaż trzeba przyznać, że brak wokalu jest odczuwalny. Jak oba poprzednie zespoły, także poznaniacy prezentowali utwory wyłącznie instrumentalne. W porównaniu z poprzednikami jednak ich muzyka była nieco ostrzejsza, zawierająca w sobie jeszcze więcej drapieżności i pazura. Wrażenie robiły niemalże gotyckie, metalowe zagrywki, progresywne łamańce rytmiczne perkusji i pojawiające się gdzieniegdzie nieco dysonansowe partie. Utwory bardzo długie, złożone z różnymi przejściami, jednak zawierające mnóstwo energii, pozwalające na dobrą zabawę. Godny zauważenia był rosnący tłum, który sprawił, że pod sceną powoli robiło się ciasno. Rozmowy z publicznością wskazywały na dobry nastrój zespołu, tak jak choćby żarty typu: Na koniec zagramy hit, Takie Tango w interpretacji Beyond The Event Horizon. Zapraszamy do zabawy! Trzeba jednak przyznać, że nawet tak zwana „pościelówa” (to określenie przypiął sam zespół) nie dawała spokoju i porywała swoim rytmem. Bardzo dobre wrażenie, długie oklaski i podziękowania, ale festiwal rządzi się swoimi prawami i pora było ustąpić miejsca następnej grupie. 

Kolejna formacja – Tune, która była jednym z „magnesów” dla publiczności rozstawiła się w miarę szybko. Moją uwagę, od razu zwróciło instrumentarium. Otóż, zwyczajowe klawisze zostały zastąpione przez akordeon guzikowy. Ponadto był to pierwszy zespół używający wokalu i jedyny, w którym wokalista nie grał na instrumencie. Jako jeden z headlinerów, Tune dostali ponad godzinę na swój występ. Już w pierwszym utworze pokazali na co ich stać. Spokojne, złożone kompozycje okraszone śpiewem i imponującymi, karkołomnymi solówkami miały nieco inny, mniej „zobowiązujący” nastrój. Miałem wrażenie, że momentami uciekały wręcz w lekkie, popowe zagrania. Głos Jakuba Marcina Krupskiego momentami kojarzył mi się z Bobem Geldofem. Jednak po jakimś czasie granie Tune trochę mnie zmęczyło. Nie wiem czy była to wina małego metrażu i natężenia dźwięków, a może samego występu. Miałem wrażenie, że momentami perkusja była zbyt mocno uwydatniona (czego w poprzednich występach nie zauważałem, nagłośnienie od początku było równe i bardzo dobre w całej sali Blue Note), przez co zagłuszała gitary, a zwłaszcza akordeon. Od tego instrumentu też chyba oczekiwałem nieco więcej, bowiem wydawało mi się, że opiera się na 2-3 schematach powtarzanych w różnych wariacjach.

Pod koniec występu, na kilka ostatnich utworów Janusz Kowalski zamienił akordeon na klawisze. Nagłośnione zadziałało o wiele lepiej i wydaje mi się, że nieco bardziej przestrzennie. Mimo wszystko, kiedy skończyli występ, poczułem lekką ulgę. Ich kompozycje delikatnie zanudziły, a swoista maniera wokalisty w pewnym momencie zaczęła dziwnie męczyć. Nie mam im niczego do zarzucenie, może na zewnątrz wychodziło moje osobiste zmęczenie, może nie jestem przyzwyczajony do tak dużej dawki post-rocka, a może jeszcze coś innego miało na to wpływ.

Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru – jedyny zagraniczny zespół – niemiecki Long Distance Calling. Panowie są świeżo po wydaniu albumu („The Flood Inside” z marca 2013), więc część koncertu oparli na nowych utworach. Zaczęli mocno i dynamicznie i ani przez chwilę nie dawali odpocząć. Podczas ich występu usiadłem dosłownie na chwilę, żeby zrobić notatki i dać odpocząć nogom. Zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie, obudzili zmagazynowane pokłady energii i odkopali to, co zagrzebało się podczas poprzedniego występu. Przede wszystkim podobało mi się to, jak sami bawili się na scenie – było to autentycznie widać.

Ciągłe uśmiechy, podrygi i pozy mimo niedużej powierzchni sceny zachęcały do wspólnej zabawy, czy chociażby klaskania do rytmu. To wszystko rozbiło dość hermetyczną bańkę, która wytworzyła się między zespołami a publicznością. Martin Fischer uzupełniał gitary i perkusję swoim wpasowującym się w całość śpiewem, klawiszami i samplami. Florian Füntmann za gitarą był uosobieniem tego, co można rozumieć jako „dobra zabawa”. Ciągle robił miny, śmiał się, a samo granie sprawiało mu pełnię radości – jakby robił to pierwszy raz od bardzo dawna. Oczywiście nie przeszkadzało mu to w czystym graniu na bardzo wysokim poziomie. Równie miło robiło się, kiedy David Jordan rozmawiał z publicznością swoją łamaną polszczyzną, ale i grał swoje skomplikowane, solowe partie. Nie obyło się także bez „miazgi” typowej raczej dla rockowych i metalowych koncertów. Oparte na ciężkich, mocnych riffach partie budziły co chwila pogo, lub przynajmniej masowy, głęboki headbanging. Nie można również niczego odmówić Janowi Hoffmannowi grającemu na basie, ciągle nawiązującemu kontakt z publicznością różnymi gestami, ani Janoschowi Rathmerowi, który za perkusją dawał nieustający popis swoich technicznych umiejętności swoich zagrywkami i przejść. Zarówno publiczność jak i muzycy byli tak zachwyceni występem, że udało nam się namówić Niemców na zagranie utworu na bis. Co prawda tylko jednego, ale jak na niemiecki „ordnung” oraz warunki festiwalowe, można to uznać za sukces. Do samego końca występ Long Distance Calling zrobił na mnie ogromne wrażenie i będę go długo wspominał. Pierwszą edycję Post Rock Festival w Poznaniu można uznać za sukces. Nie wiem czy finansowy, ale na pewno artystyczny i jakościowy. Ten nurt muzyki nie jest, jak wiadomo, popularny i nigdy nie pozwoli na koszenie kapusty takiej jak np. organizowanie koncertów Madonny, ale może dawać ogromną satysfakcję. Impreza była udana, a jeśli chodzi o organizację, to nie mogliśmy oczekiwać więcej. Dostaliśmy mnóstwo świetnej zabawy i muzyki na naprawdę wysokim poziomie!

Za udostępnienie zdjęć dziękujemy organizatorom, grupie menuo.pl oraz zespołowi Beyond The Event Horizon.