plakat 3
plakat 3

Rock in Wroclaw: Queen + Adam Lambert, Mona, IRA, Power of Trinity (Wrocław, Stadion Miejski – 7.07.2012)

Setlista (Queen + Adam Lambert):

1. Seven Seas of Rhye 2. Keep Yourself Alive 3. We Will Rock You 4. Fat Bottomed Girls 5. Don’t Stop Me Now 6. Under Pressure 7. I Want It All 8. Who Wants to Live Forever 9. A Kind of Magic 10. These Are the Days of Our Lives 11. Love of My Life 12. ’39 13. Dragon Attack 14. Drum Solo 15. Guitar Solo 16. I Want to Break Free 17. Another One Bites the Dust 18. Radio Ga Ga 19. Somebody to Love 20. Crazy Little Thing Called Love 21. The Show Must Go On 22. Bohemian Rhapsody 23. Tie Your Mother Down 24. We Will Rock You 25. We Are the Champions

Koncert, którego obawiałam się najbardziej ze wszystkich, na których do tej pory byłam. Queen: legenda, mnóstwo utworów, które zna każdy. Nie ma osoby, która nie znałabyWe Are The ChampionsczyRadio Ga Ga. Tak samo jak nie istnieje osoba, która potrafiłaby zastąpić Freddiego Mercury’ego na scenie. Choćby nie wiadomo jaką miałaby charyzmę i głos, po prostu – Freddie to Freddie – koniec. Jak tu iść bez żadnych wątpliwości na koncert Queen, skoro z pierwotnego składu zostali tylko (albo aż) Brian May i Roger Taylor? Więcej słów o przeżyciach z koncertu już za chwilę, najpierw jednak kilka informacji o zespołach, które rozpoczęły festiwal Rock in Wroclaw.

Na Stadion Miejski przybyłam zgodnie z wytycznymi wydrukowanymi na bilecie, czyli godzinę przed rozpoczęciem koncertu, tj. 17.30. Wokół stadionu kręciły się jeszcze osoby sprzedające bilety, fani Queen w nie mniej fanowskich koszulkach, ludzie starsi i ci młodsi. W budkach z jedzeniem można było uraczyć się hamburgerem lub wodą mineralną za 7 zł. Wolałam jednak nie sprawdzać, w jakiej cenie jest piwo. Chwilę się pokręciliśmy, szukając wejścia na nasz sektor, w końcu znaleźliśmy się na trybunach. A tam wielkie zaskoczenie: pustki, garstka ludzi pod sceną, ochroniarze nie mający nic do roboty. Podejrzewałam, że stadion nie będzie pękał w szwach, bo bilety można było kupić jeszcze w dzień koncertu, ale żeby aż tak?

Ze sceny przemawiał co chwilę dość irytujący, przeklinający konferansjer, a za nim ustawiał się pierwszy zespół, łódzki Power of Trinity. Zaczęli grać przed godziną 19-tą. Ponoć muzyka zespołu to mieszanka rocka z reggae, jednak w moim odczuciu reggae tam wcale nie było. Mocny rock, mocny wokal, takie sobie rymowane teksty o życiu. 

Po grupie z Łodzi przyszedł czas na występ zespołu IRA, który w tym roku obchodzi swoje 25–lecie. Nie należę do fanów tego zespołu, znam jedynie kilka piosenek. Zdobyć świata szczyt, Ona jest ze snu i kilka innych. Na pewno grali lepiej w pierwszych latach swojej działalności, później nieco złagodnieli. Artur Gadowski z zespołem zostali jednak przyjęci bardzo pozytywnie, publiczność pod sceną skakała, śpiewała i klaskała. Niespodzianką był utwór zaśpiewany wspólnie z Tomkiem „Lipą” Lipnickim, znanym między innymi z zespołów Illusion i Lipali. Ich mocne wokale bardzo do siebie pasowały, skusiłabym się nawet na stwierdzenie, że z tego duetu to właśnie Lipnicki był lepszy. Ale może myślę tak dlatego, że uważam śpiew Gadowskiego za nieco zbyt „nosowy” – po prostu – nie mój typ.

Koncert zespołu Mona

Ludzi przybywało, jedni wychodzili coś przekąsić, inni wchodzili na płytę. Było na tyle wolnego miejsca, że niektórzy na płycie stadionu się położyli a jeszcze inni zajmowali na trybunach lepsze miejsca, niż mieli wyznaczone na bilecie. Tymczasem na scenie pojawił się amerykański zespół Mona. Dlaczego ja ich wcześniej nie znałam? Nie ważne, w każdym razie czas nadrobić zaległości. Co za moc, jaka energia, jaki wokal! Przypominali mi trochę Arctic Monkeys, The Kooks, czy Kings Of Leon. Nie chodzi mi o jakąś podróbkę czy identyczne brzmienie, bo mają mocny, własny smaczek… Najlepsi debiutanci 2011 roku według MTV Awards (nie żeby był to dla mnie jakiś wyznacznik popularności, ale nagroda była) porwali publiczność, której z chwili na chwilę przybywało. Wśród nich znalazło się pewnie sporo osób, które słuchały zespołu od dłuższego czasu, ale jestem pewna, że osoby, dla których wczorajszy koncert był pierwszą stycznością z twórczością Mony przyjrzą się ich muzyce bliżej, bo naprawdę warto. Charyzmatyczny wokalista pytał, czy są tu jacyś fani old school rock i Johnny’ego Casha. Nie było to przypadkowe zawołanie; skład Mony pochodzi z Tennessee, a zespół Casha swego czasu nosił nazwę The Tennessee Three. Świetny debiut! Ciekawa jestem, jak ten zespół się rozwinie. W Polsce, była to już ich druga wizyta, ale czekamy na kolejną…

Na scenę „wjeżdża” logo zespołu Queen

Wreszcie… Wreszcie! Zaczęło się odliczanie do ostatniego, najważniejszego koncertu. Ludzi pod sceną ciągle przybywało, już nie było wstydu, że Królowa wzbudziła tak małe zainteresowanie w Polsce. Trybuny się zapełniły, zapadł zmrok, rosło napięcie. Na scenie pojawiła się ogromna kurtyna z logo zespołu. Ile bym dała, żeby widzieć, co się dzieje tuż za nią… W końcu zabrzmiały pierwsze dźwięki – intro zespołu Queen. Kurtyna poszła w górę i… zaczęło się! Seven Seas Of Rhye, Keep Yourself Alive, We Will Rock You. Zatrzymam się na sekundę przy tym utworze. Wersja była zaskakująco inna, szybsza niż oryginał. Przekonało mnie to, że wokalista Adam Lambert nie ma zamiaru naśladować Freddiego Mercury’ego. Studyjna wersja oczywiście dużo lepsza, jednak ucieszyło mnie, że na samym początku koncertu muzycy dali do zrozumienia, że Lambert nie zastępuje Mercury’ego. Późniejsze utwory nieco zaburzyły to myślenie, wiele numerów zostało po prostu odśpiewanych; bez żadnych elementów dodanych od siebie. Trzeba przyznać, że Adam ma kawał głosu, świetnie wyciąga górne partie, i dobrze o tym wie. Z czasem jednak końcówki utworów stały się wręcz przewidywalne, wiadomo było, że za chwilę wokalista wydrze się wspinając na wyżyny swoich możliwości. Brzmiało to dobrze, ale na dłuższą metę było niezbyt odkrywcze. Słuchając kilka dni wcześniej solowych projektów tego piosenkarza, określiłam jego głos jako typowo popowo-pospolity. Nie spodziewałam się więc wygórowanego zachwytu podczas koncertu, ale już po pierwszych utworach byłam pewna, że na żywo facet brzmi dużo lepiej, niż na nagraniach internetowych… i chwała mu za to. Może to zasługa repertuaru, ponieważ jego solowe projekty są skierowane raczej do nastolatków.

W którymś momencie Adam wyszedł na scenę odziany w obszerne czerwone futro, zaczął emanować seksapilem i przechadzać się po scenie niczym wielki, czerwony ptak. Od razu przypomniał mi się koncert Queen z Wembley w 1986 roku (oczywiście nagranie z DVD; wtedy nawet jeszcze ptaszki na mnie nie ćwierkały), kiedy to Freddie Mercury wyszedł na scenę w królewskiej, czerwonej pelerynie. Nie wiem, czy było to celowe zagranie, aby w jakiś sposób upodobnić się do legendy, czy czysty zbieg okoliczności. 

Fot. Emily May (córka gitarzysty Briana Maya). Źródło: www.queenonline.com

Po raz kolejny ucieszyłam się, kiedy Roger Taylor opuścił na chwilę krzesło perkusisty, aby zaśpiewać Under Pressure w duecie z Adamem. Od tej pory zaczęła się piękna część koncertu, kiedy to przekonałam się, że Adam Lambert wcale nie jest nowym liderem zespołu; w moim odczuciu jest jedynie dodatkiem. Nie zrobili z niego gwiazdy zespołu. Był raczej gościem specjalnym. Sporo utworów śpiewał Roger Taylor, np. A Kind of Magic, These Are Days of Our Lives – w połączeniu z filmem puszczonym na telebimach, przedstawiającym czasy świetności zespołu, w szczególności basistę Johna Deacona – pierwsze wzruszenie tego wieczoru. Po chwili na sam przód sceny wyszedł Brian May. Z uśmiechem na twarzy zawołał Dzień dobry, dzień dobry Wrocław! Wszystko ok! Zaśpiewajmy… Zaśpiewajmy…. Cały stadion entuzjastycznie krzyczał i bił brawo, motywując do wypowiedzenia kolejnych słów po polsku, jednak zrezygnowany Brian dokończył zdanie już po angielsku, zachęcając do wspólnego zaśpiewania piosenki dla Freddiego. Zaczął grać Love of My Life, a ja wiedziałam, że mój makijaż już nie będzie nieskazitelny. Chwila, kiedy tysiące osób wspólnie śpiewa dobrze znany, piękny utwór, to chwila, którą zapamiętuje się na całe życie. A kiedy pod koniec utworu na scenie pojawiła się wizualizacja Freddiego i stadion zapełnił jego głos, daję słowo, że polały się wiadra łez. Brian miał więc znakomite kilkanaście minut na scenie, zwieńczone świetnym gitarowym solo.

Na scenę wrócił Adam Lambert z Another One Bites To Dust i Radio Ga Ga. Były to dwa utwory, które wyszły… najsłabiej, jakby wokalista w ogóle nie miał pomysłu w jaki sposób je zaśpiewać. Radio Ga Ga po części zostało jednak uratowane przez publiczność. Podwójne klaśnięcie i ręce uniesione w górę w refrenie, plus wspólny śpiew – wielkie emocje i uczucie jedności; wszyscy wiedzą co robić i jak śpiewać. Somebody to Love poszło lepiej, może za sprawą niezastąpionych chórków Briana i Rogera.

Pomimo że siedzieliśmy na trybunach nie było problemu, aby w trakcie koncertu przejść na płytę stadionu; i dobrze bo Crazy Litte Thing Called Love nie pozwoliło usiedzieć na miejscu. Zeszliśmy na dół do ludzi, zaczęliśmy tańczyć. Wtedy dopiero poczułam pełną piersią, że jestem tu i teraz, na koncercie Queen. Tłum, klaskanie, tańczenie, śpiewanie, i to smutne uczucie, że występ zbliża się ku końcowi. Chciałam wykorzystać te ostatnie chwile jak najmocniej i jak najlepiej. Pomogły mi w tym utwory, których chyba lepiej nie dało się wybrać: The Show Must Go On i Bohemian Rapsody – piosenka, przy której można jednocześnie się wzruszać: I sometimes wish I’d never been born at all; próbować dorównać tempu przy Bis-mil-lah! We will not let you go, let me go!; wariacko tańczyć, udając, że umie się grać na gitarze, tudzież popisywać się wokalem. Muzyczne arcydzieło! Przy pierwszych dźwiękach pomyślałam: Nie, tego nie może zaśpiewać ktoś inny niż Freddie – can’t do this to me, baby. Połowicznie sprawdziło się! Zaczął Lambert, dokończył Mercury z telebimów… i znów potok łez i szczęścia. Był to hołd oddany legendarnemu wokaliście, jednak chyba nikt nie miał wątpliwości, że to ostatni utwór. Zespół przy nieustających oklaskach zszedł ze sceny, a ze świateł ułożyła się wielka, biało-czerwona flaga. 

Trybuny wstały, ludzie krzyczeli. Tylko właściwie kogo przywoływać? Krzyczeć Queen, Queen? Roger, Brian? A może Adam? Na to ostatnie chyba nikt o zdrowych zmysłach chyba by się nie zdecydował. W rezultacie stadion wypełniły bliżej nieokreślone okrzyki i brawa, aż w końcu zespół pojawił się na scenie, serwując rock and rollowe Tie Your Mother Down zaśpiewane przez Briana Maya, We Will Rock You (już drugi raz tego wieczoru, ale tym razem wersję bardziej zbliżoną do oryginału), oraz We Are The Champions. Po ostatnim utworze pojawiła się flaga, tym razem brytyjska. Szkoda jednak, że publiczność zrezygnowała z kolejnego nawoływania do bisów i wszyscy zaczęli wychodzić, co dla mnie było trochę niezrozumiałe. Lubię stać i klaskać do oporu mając nadzieję, że zespół jeszcze wyjdzie. Ale 3 utwory na bis to i tak dużo. Tym samym, nie czułam żadnego niedosytu czy niezadowolenia. 

Tego wieczoru muzycy Queen dali z siebie wszystko. Ciężko określić, czy jestem po stronie tych, którzy twierdzą, że Queen bez Frieddiego to nie Queen. Brzmienia gitary Briana Maya czy chórków Rogera Taylora nie da się podrobić. Oczywiście, Freddie Mercury był tego dnia w moim sercu, Lambert swoim wokalem nie dorasta mu do pięt, ale przecież nie o to chodzi. Sam się nie pchał w ten interes, nie jest też stałym członkiem zespołu, występuje gościnnie. Zaśpiewał bardzo dobrze, czasem bez polotu i tego „czegoś”, ale nie można mu odmówić talentu. Może irytować jego zachowanie na scenie, pewność siebie, precyzyjnie dopracowany makijaż i farbowane włosy. Niektórzy mówią, że Queen powinni zrezygnować z kariery muzycznej zaraz po śmierci Freddiego. Może mają rację, ale za cenę emocji, których dostarczył mi koncert 7 lipca we Wrocławiu, nie podpisałabym się pod ich opinią. Tym bardziej, jak już wyżej pisałam, nie miałam wrażenia, że Adam Lambert jest głównym wokalistą; nie był numerem jeden na scenie, a Roger Taylor i Brian May nie odegrali żadnej fuszerki, tylko porządny koncert, przypominając niezapomniane brzmienie Queen. Kto nie był z powodu wątpliwości czy niechęci do Lamberta, niech żałuje! To nie był koncert Lamberta, to był koncert Queen. Jeśli czegoś zabrakło tego wieczoru, to utworów One Vision i The Invisible Man, ale nie sposób zagrać wszystkiego, kiedy czas nie jest nieograniczony. Poza tym, w One Vision przydałaby się jednak nieoceniona obecność basisty Johna Deacona na scenie (jego rola w tym utworze jest niezrównana) więc może nawet dobrze, że zrezygnowali z tego utworu…. Podsumowanie? God save the Queen!

Pierwsza odsłona festiwalu Rock in Wrocław za nami. Już za rok następna edycja. Ciekawe kogo z gigantów rocka tym razem zaproszą? Macie jakieś typy?