Tides from Nebula, God is an Astronaut (Poznań – Klub „Eskulap” – 02.12.2012)

Setlista (God is an Astronaut)

1. When Everything Dies, 2. Fragile, 3. From Dust to the Beyond, 4. Age of the Fifth Sun, 5. Echoes, 6. Remembrance Day, 7. Shadows, 8. Worlds In Collision, 9. Snowfall, 10. Zodiac, 11. Suicide by Star, 12. Forever Lost, 13. Route 666 / 14. All Is  Violent, All Is Bright, 15. Fire Flies and Empty Skies

Od wakacji wiedziałem, że pójdę na ten koncert. Nie dlatego, że tak kocham God is an Astronaut, czy Tides from Nebula. Dlatego, że specjalnie na ten koncert miał przyjechać dawno niewidziany przyjaciel. Muzyki żadnego z zespołów praktycznie nie znałem; słyszałem ledwo kilka utworów przez przypadek. Niemniej jednak szedłem na koncert z pozytywnym nastawieniem. Skoro zaufany kolega polecał; wręcz twierdził, że to genialna muzyka, to wierzyłem mu na słowo. Pierwsze co nas zastało przy Eskulapie to długa kolejka i – standardowo – około 20-sto minutowe opóźnienie z otwarciem lokalu. Gdyby jeszcze nie było tak zimno… No, ale przynajmniej na dworze mogliśmy posłuchać próby Tides from Nebula. Po wejściu do środka, znalezieniu odpowiedniego miejsca (z tyłu, ponieważ nie planowaliśmy iść w pogo, a słuchać muzyki – z przodu uderzyłaby nas ściana dźwięku i nic ponadto) i spiciu browarka (w okresie zwanym dopóki jest w miarę pusto i nikt na nas tego piwska nie wyleje) na scenę weszli Polacy. Niestety musieli grać w okrojonym składzie, gdyżAdam Waleszyński  był chory (oczywiście jeśli wierzyć odpowiedzi Macieja Karbowskiego, na pytanie rzucone z publiczności). 

Tides From Nebula (zdjęcie z profilu zespołu na portalu Last.fm)

Od samego początku uroku występowi gdańszczan dodawały diodowe kolorowe kolumny uzupełniające się z oświetleniem klubu (z początku jednokolorowe, potem pojawiła się „tęcza” radośnie pląsająca po pionowych słupach linii). Sama muzyka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Zarówno szybkie, jak i spokojne utwory podobały mi się tak pod względem wykonania, jak i samych kompozycji. Jedynym mankamentem było nagłośnienie. Czasem, przy głośniejszych partiach, wszystko zlewało się w ścianę dźwięku i ciężko było wychwycić jakąkolwiek melodię. Muzycy od początku dawali z siebie jednak wszystko, uzupełniając grane (technicznie z resztą znakomicie) przez siebie utwory podrygami na scenie. Sam zespół również bardzo skromny jeśli chodzi o kontakt z publicznością; momentami odnosiłem wrażenie jakby trochę był zawstydzony taką ilością osób w klubie. Mi to nie przeszkadzało, nie byli w tej skromności nachalni, raczej zwyczajnie uprzejmi. Godzinny występ minął błyskawicznie, niestety nie dali namówić się na bis (no cóż, takie są prawa koncertów – support ma ograniczone możliwości). Przed zejściem zdążyli jeszcze jednak wspomnieć o panu, który zbierał pieniądze na swojego chorego syna. Trzeba przyznać, że bardzo uprzejme i humanitarne z ich strony zachowanie.

God is an Astronaut (zdjęcie z profilu zespołu na portalu Last.fm)

Po około półgodzinnej przerwie usłyszeliśmy długo wyczekiwane oklaski dlatego dołączając się  postanowiliśmy wstać i popatrzeć na irlandzką gwiazdę wieczoru. Niestety, nagrań studyjnych God is an Astronaut, podobnie jak Tides from Nebula nie znałem, toteż wierzyłem w to co Marcin mi mówił (np. To najlepszy ich kawałek, bądź też czekałem kiedy to zagrają). Teraz, uzupełniwszy swoją wiedzę i porównując ją z zamieszczoną w sieci setlistą stwierdzam, że z okazji swoich 10-tych urodzin wybrali to, co mają w swoim dorobku rzeczywiście najlepsze. Występ otworzyli spokojnym, płynącym When Everything Dies z albumu „All is Violent, All is Bright” (jednego z najlepszych, zdaniem wielu oraz moim w ich całej dyskografii). Już w tym utworze pokazali co potrafią. Wszystkie sekcje instrumentalne brzmiały wyśmienicie, a ponieważ staliśmy z tyłu wszystko dało się doskonale wychwycić. Bardzo dobrze spisywały się też „śpiewy” Torstena Kinselli, którymi uzupełniał muzykę graną przez instrumenty, niekiedy zlewając się (w pozytywnym znaczeniu) z klawiszamiJamiego Deana. Chociaż tutaj, podobnie jak przy Tides from Nebula, muszę się przyczepić do nagłośnienia. Podkręcenie wszystkich gałek na poziom „max” to nie jest optymalne rozwiązanie dla tego typu muzyki. Ponadto w tle do granej muzyki wyświetlane były animacje. Zwykle podoba mi się takie połączenie, jednak w tym wypadku miałem wrażenie, że oglądam wizualizacje z popularnego programu Windows Media Player. Losowe, tańczące do rytmu wzorki bez większego ładu i składu oraz słynny „tańczący liść”… Co prawda to tylko tło, ale mieszkamy w Polsce, więc siłą rzeczy muszę na coś ponarzekać.

Trzy utwory zagrane na wstępie wprowadziły słuchaczy w nieco kontemplacyjny nastrój. Pierwsze poważniejsze podrygi i ostrzejsze zagrania pojawiły się dopiero podczas Age of the Fifth Sun. Riffy brzmiące drapieżnie na albumie, na żywo sprawiały wrażenie metalowych zagrywek. Można było zauważyć pierwsze skoki w gronie publiczności, do czego sam zespół zachęcał zresztą swoim przykładem – ich ruchy na scenie pokazywały jak bardzo czują graną przez siebie muzykę i jak wielką radość sprawia im granie dla naszej publiczności. Również w tym utworze mógł pokazać się Lloyd Hanney za swoją perkusją. Udowodnił, że potrafi nie tylko „pykać” do rytmu, ale także sypać serie podwójnymi stopami i dodawać swoistego pazura każdemu z utworów. Następne w kolejce były takie rozgrzewacze jak Echoes, Shadows, czy Worlds in Collision. Irlandyczy nie dawali nam ani chwili wytchnienia. Energia rozlewała się ze sceny i udzielała wielu słuchaczom. Mimo że sami staliśmy przy ścianie i skupiliśmy się na słuchaniu, to akumulatory ładowały się w bardzo szybkim tempie, a głowy kiwały coraz to mocniej (i to bynajmniej nie ze znużenia). Im dłużej trwał koncert, tym bardziej udowadniali, że potrafią łączyć perfekcyjne technicznie granie z energią, szybkością i melodyką.

Publiczność w Eskulapie (zdjęcie z oficjalnego profilu zespołu na portalu Facebook)

Po takiej burzy panowie z God is an Astronaut postanowili wrócić do spokojniejszego grania; swoistego kosmiczno-magicznego klimatu, wprowadzając go utworem Snowfall. Spokój był jednak tylko chwilowy, wręcz iluzoryczny, gdyż zagrany następnie Zodiac dawał kolejnego kopa i zmusił część publiczności stojącej bliżej barierek do radosnego pogowania. Najbardziej pocieszny był facet, który stał nieco po skosie przede mną. Rękoma obejmował swoją dziewczynę, uskuteczniając przy tym cudaczny taniec, którego opisać się nie sposób. Niesamowite jak muzyka może działać na ludzi. Następne w kolejności, Suicide by Star, skumulowało w sobie kosmiczny klimat i intensywność gry. Zagrane o wiele ostrzej i wyraźniej niż na albumie, w swojej energetycznej końcówce (z zagranymi na żywo, regularnymi blastami perkusyjnymi) zniszczyło chyba wszystkich.

Po chwili ciszy, kiedy Jamie zaczął grać na swoich klawiszach, co prawda nieco zmieniony, ale wciąż rozpoznawalny wstęp do genialnegoForever Lost, zakochałem się w tym utworze od pierwszego odsłuchania. Nie będę nawet tego komentował, bo nie ma słów, które pozwalają opisać takie zjawisko. Jeśli jednak ktoś myślał, że grupa zakończy swój występ w tak melancholijnym stylu, to grubo się pomylił, ponieważ ostatnim utworem podstawowego setu byłoRoute 666, czyli kolejny koncertowy killer, którego wersja albumowa jest zaledwie namiastką tego, co muzycy robią z nim na żywo.

Po kilku minutach oczekiwania i wywoływania oklaskami nadszedł czas na bis. Podczas ponownego wejścia muzycy uraczyli nas tytułowym utworem z płyty „All is Violent, All is Bright” oraz, z tego samego albumu, Fire Flies and Empty Skies, podczas którego za gitarę chwycił również Jamie, co po zapętleniu jego partii klawiszowej, dawało naprawdę niesamowite wrażenie. Oba utwory były mieszanką wybuchową zamykającą genialny koncert.

Podsumowując, wyniosłem jak najbardziej pozytywne wrażenia z koncertu. Co prawda nie zmieściłem się na zdjęciu z „łapkami” zamieszczonym na stronie internetowej zespołu, a konferansjerka była bardzo skromna, to jednak muzyka zawsze robi swoje. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to nagłośnienie. Niestety, ale czasami słychać było jedynie szum; ewentualnie uderzenia perkusji. Na nieszczęście nigdzie nie mogłem znaleźć setlisty zagranej przez gdańszczan, a swoje odniesienia materiału studyjnego do tego zagranego na żywo czerpałem jedynie ze skojarzeń podczas słuchania płyt (oho, to chyba grali) i komentarzy na stronie www.last.fm. Jedyne czego żałuję, to fakt, że nie zapoznałem się z twórczością zespołów wcześniej i szedłem na koncert jakby nieprzygotowany. Zostałem jednak bardzo pozytywnie zaskoczony. Teraz, pozostaje mi czekać na kolejną okazję zobaczenia na żywo którejś z grup i polecić zapoznanie się z nimi wszystkim naszym „nieświadomym” czytelnikom.