Marcus Miller (Edynburg, Usher Hall – 22.10.2015)

Marcus był najlepszym basistą, z jakim zdarzyło mi się grać od lat. (…) Wszystko potrafi zagrać, jest otwarty na każdą muzyczną opcję. Marcus ma w sobie taki czad i jest tak pochłonięty przez muzykę, że nawet chodzi w tempie, nigdy nie traci rytmu, cokolwiek by robił. 

Tak o Marcusie Millerze w swojej autobiografii pisał Miles Davis. Czy jakikolwiek artysta potrzebuje lepszej rekomendacji? Namaszczony przez swojego mistrza Marcus Miller, od czasów, kiedy grał z Milesem, a więc lat 80., stał się jedną z największych muzycznych indywidualności, muzyczną instytucją, bożyszczem gitary basowej, który ściąga na swoje koncerty tłumy widzów.

Koncert w Edynburgu był jednym z ośmiu koncertów w jego tournée po Wielkiej Brytanii. Warto podkreślić, że koncerty swoje miejsce miały w najbardziej prestiżowych salach koncertowych tego kraju. Edynburski Usher Hall jest tego doskonałym przykładem. Ten otwarty w 1914 roku obiekt słynie ze swej doskonałej akustyki i najczęściej odbywają tam się koncerty muzyki klasycznej. Regularnie występuje tam m.in.: Royal Scottisch National Orchestra, Scottisch Chamber Orchestra oraz National Youth Orchestra of Scotland. Koncertować w takim audytorium to niewątpliwie nobilitacja dla każdego artysty niezależnie od wykonywanego stylu.

Supportem przed koncertem amerykańskiego basisty było Velocity Trio puzonisty Dennisa Rollinsa. Rola zespołu rozgrzewającego publiczność przed koncertem głównym jest dość niewdzięczna, bo gdy publiczność zaczyna się rozkręcać, artyści z reguły muszą swój występ kończyć. Taki scenariusz był i tym razem, co stwierdzam z wielkim ubolewaniem. Dennis Rollins to prawdopodobnie najbardziej utalentowany brytyjski puzonista i jego krótki set był jak trailer do doskonale zapowiadającego się pełnometrażowego koncertu. Obok swoich własnych kompozycji (Utopia, Emergence) z płyty „Symbiosis”, trio zagrało także brawurową wersję utworu Money Pink Floyd. Był to klucz, aby zdobyć zaufanie publiczności, która w niedalekiej przyszłości na pewno zechciałaby usłyszeć to trio jeszcze raz i posłuchać tych artystów znacznie dłużej niż skromne 40 minut.

źródło zdjęcia

Oczywiście nawet najlepszy support nie mógłby przyćmić gwiazdy Marcusa Millera, którego koncert zaplanowany był niczym wyborna hollywoodzka produkcja. Zadbali o to nie tylko muzycy, ale również spece od efektów świetlnych i akustycy. Wszystko wyglądało i brzmiało tak, że chyba tylko trzęsienie ziemi mogłoby ten koncert popsuć.

Marcus Miller wyróżniony został przez UNESCO jako „artysta na rzecz pokoju”. Jest to międzynarodowy program mający na celu szerzenie idei tolerancji i pojednania między narodami. Prezentowana na koncercie muzyka z najnowszej płyty „Afrodeezia” powstawała podczas licznych podróży basisty po krajach afrykańskich, Brazylii i Karaibach, związanych również z pracą na rzecz wspomnianej organizacji. W efekcie powstała muzyka bez barier, oparta na emocjach i szczerości przekazu. Jednocześnie jest to muzyka bardzo radosna, niepozostawiająca słuchacza wobec niej obojętnym.

Już od pierwszego utworu Hylife publiczność nie mogła mieć wątpliwości, że tego wieczoru będzie się doskonale bawić. Chyba tylko Marcus Miller nie schlebiając niskim gustom, potrafi stworzyć muzykę na wskroś komercyjną. Taneczny rytm i silny puls utrzymanw zostały również w kolejnym B’s River, gdzie temat utworu Marcus zagrał na gimbri, tradycyjnym instrumencie pochodzącym z Afryki Północnej. Tempo koncertu nie zwalniało również podczas Papa was a Rollin’ Stone, przeboju wytwórni Motown oryginalnie wykonanego przez Undisputed Truth, a także w Jean-Pierre Milesa Davisa ze wstawką When The Doves Cry autorstwa Prince’a. Dopiero podczas refleksyjnej ballady Gorée słuchacze mogli przestać się kołysać. Nazwa utworu pochodzi od nazwy wyspy położonej u wybrzeży Senegalu, na której więziono, sprzedawano, a następnie transportowano niewolników do obu Ameryk i na Karaiby. Kontemplacyjnemu charakterowi tego utworu sprzyjało brzmienie klarnetu basowego, które dodaje poszczególnym utworom prawdziwą głębię i atmosferę tajemniczości. Zmiana nastroju nadeszła wraz z kompozycją Son of Macbeth w rytmie calypso oraz zagranym na bis Tutu, kolejnym klasyku Milesa Davisa, z jakże wyszukaną harmonizacją, która nigdy nie robi wrażenia sztuczności.

źródło zdjęcia

Sam Marcus Miller nie był jednak jedyną gwiazdą tego koncertu. Słowa uznania należą się również jego zespołowi, w którym czarnym koniem jest saksofonista Alex Han. W porównaniu z rozbudowanym instrumentarium swoich kolegów z zespołu jego saksofon altowy prezentuje się zupełnie niepozornie. Jednak kiedy zaczyna on grać swoją partię solową, nawet sam lider usuwa się w bardziej zacienioną część sceny. Niepospolita inwencja w improwizacjach jest bez wątpienia najsilniejszą stroną wielkiego talentu tego muzyka. 

Innym artystą w septecie Millera, który natychmiastowo przykuwa oczy i uszy słuchacza jest perkusista Mino Cinelu, doskonale znany polskiej publiczności ze współpracy z Anną Marią Jopek. Skryty z tyłu sceny, niczym muzyczny mag, więził słuchaczy niezwykłymi pomysłami instrumentalnych barw i ogromną zdolnością do wyszukanej rytmiki.

Po zakończeniu koncertu czuje się nieposkromioną chęć słuchania muzyki Marcusa Millera ciągle, tym bardziej że odkrywają się przed nami coraz bardziej niepospolite jej piękności, będącej wspaniałym manifestem zwycięstwa szeroko pojętej muzyki rozrywkowej przez wielkie „M” i „R”. Karierę tego muzyka śledzę już od ponad 20 lat i odkąd pamiętam, zawsze był on dla mnie jednym z ulubionych gitarzystów basowych. Jednak dopiero po tym koncercie przekonałem się, jak wielkiego formatu jest to artysta. Czy sprawiła to muzyka, akustyka sali, a może po prostu jego osobowość? Jakby nie było, jest to człowiek, którego kultura i sztuka jest na miarę naszych czasów!