Maze Of Sound – Sunray

★★★★★★★✭☆☆

1. Rain Charmer 2. Reflection 3. Man in the balloon 4. Animal 5. Trick of the Witch 6. Mad Hatter 7. Forest 8. Last Sunray 9. Memory 

SKŁAD: Piotr Majewski – pianino, klawisze, skrzypce; Jakub Olejnik – wokale; Grzesiek Śliwka – perkusja, perkusjonalia; Bartosz Sapota – bas, fretless; Maciej Kuliberda – gitara elektryczna, gitara akustyczna, akustyczna gitara 12-strunowa, mandolina, cytra, buzuki; Rafał Galus – gitara elektryczna, gitara akustyczna

PRODUKCJA: Piotr Majewski, Robert Polus, Przemek Kuczyński – FF Studio

WYDANIE: 7 listopada 2014 – Progressive Promotion Records

Takich debiutów nam potrzeba. Album „Sunray” może otworzyć tej grupie drzwi na oścież, ale muszą być świadomi, że rynek progresywnego rocka w Polsce jest bardzo wymagający i swoich gigantów już posiada. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby ku temu podium się konsekwentnie wzbijali. Na pewno jednym albumem, jakikolwiek by nie był, tego nie uczynią, ale – że też sparafrazuję znane słowa – to mały krok dla progresji, ale gigantyczny dla tej formacji.

Grają bardzo klasycznie. Nie przesuwają stylistycznych „zaleceń” i nie odkrywają też na nowo koła. Dostajemy jednak utwory wielowątkowe, niejednorodne, kuszące ucho słuchacza, a wszystkiego dopina klamra bogatych instrumentalizacji przy użyciu cytry, mandoliny, buzuki, o skrzypcach nie zapominając. Co ważne, owe elementy są bardzo dobrze wpajane w całość formy i treści, nie wymuszając w kompozycjach zachwiania tworzonego balansu. Są tak wplecione w całą konstrukcję, że absolutnie jej nie rozdzielają, a taka ornamentyka często niesie za sobą takowe konsekwencje.

Maze Of Sound mimo tytułowego labiryntu nie gubią się w klasyce gatunku. Pokusili się nawet o przypomnienie niegdysiejszych klimatów fantasy pod względem kwestii lirycznej. Trzeba przyznać, że nie ma w tym szaleństwa innowacji, ale zaprezentowana konwencja jest raczej prezentacją sztuki tradycjonalizmu. Puryści progresywnej terminologii powinni być więc usatysfakcjonowani. Na talerzu dostajemy wspomnianą klasykę, z podkreśleniem lat 70. Przebojowe granie w stylu Genesis i Marillion (Mad Hatter, The Knife), a nawet Asia, Yes (Rain Charmer). Owszem, zagęstwiony to w swych inspiracjach twór, ale nie brak momentów, które opierają się na bardziej przestrzennych krajobrazach dźwięku, które przenoszą nas do neo-progresywnych czasów IQ, Areny i Pendragon. Potrafią więc sobie poradzić z presją muzycznej czasoprzestrzeni i odpowiednio panują nad unoszącą się nad albumem atmosferą.

„Sunray” to kraina czystej magii, której oblicze – tak jak wspomniałem – uzupełnia sama treść, często kierująca się tematami fantasy i groteski. W dzisiejszych czasach nie jest to może przereklamowane, ale nie można powiedzieć, że jest zaskakujące. Jakimś jednak sposobem zaciekawili mnie tą konwencją na nowo. Tak samo, jak robili to giganci tamtych lat, tak dziś w równym stopniu zauroczył mnie tym efektem Maze Of Sound. Sprawdźcie, jak pięknie prezentują tę swobodę dźwięków w teatralnym Mad Hatter. Przekonajcie się o dynamizmie tej formacji w całości Animal oraz genialnym motywie przewodnim klawiszy w Reflection, który kieruje naszą uwagę w kierunku legendy The Alan Parsons Project. Dosłyszcie tę pierwotną elegancję, energię i furiackie wojaże quasi-hammondowych klawiszy w Last Sunray oraz zanurzcie się w mroku i nastrojowości marszowego Trick of the Witch. Wejdźcie w skrupulatnie tworzoną atmosferę klimatu Memory. Sprostajcie subtelnym melodiom w Man in the Balloon bądź też swobodności wokali w Forest. Niektórzy skarżą się na akcent Jakuba Olejnika, ale to chyba ostatnia rzecz, do której bym się mógł przyczepić. Słyszałem wykonania o wiele gorsze.

Co ważne, nie pokusili się o zbędny patos i słusznie wymijają kompozycje sielankową atmosferą wraz z odpowiednią dozą przebojowości. Za wyjątek posłużyć mogłyby bardziej mocarne i patetyczne Forest czy też Trick of the Witch. Utwory, jak na „warunki” progresywnych standardów, są raczej krótkie i dobrze. Jeśli mieliby przedobrzyć, na pewno by to już tak dobrze nie smakowało. Dystans więc przydaje się i w muzyce. Ponadto nie ma nadmiaru solowo-technicznych popisów, jak to przy takich gatunkowych zrywach progresji bywa. Skupiono się na harmonii i jedności aranżacji poszczególnych kompozycji. Skądś to znamy, prawda?

Cóż, w rocku progresywnym trudno o świeżość. Muszę jednak przyznać, że dawno nie byłem tak zaskoczony. Powtarzam, nie jest to najoryginalniejsza płyta, jaką słyszałem, ale coś w tym zespole jest, że z jakiegoś powodu chce się ich słuchać. Nostalgia za tradycją, odpowiednio przedstawiona konwencja, wyważone podejście do instrumentarium? Każda z możliwych odpowiedzi będzie słuszna. Debiut zaliczyli naprawdę wzorowo, ale w następnych muzycznych eskapadach chętnie zobaczyłbym ich w roli większych ryzykantów brzmieniowej mieszanki. Chociaż, jak się tak zastanawiam… to po co? Jest dobrze, jak jest. Wystarczy tylko te pomysły jeszcze bardziej dopieścić. Maze of Sound to dla mnie nieoszlifowany diament! Będzie o nich głośno!