Me And That Man – Songs Of Love And Death

★★★★★★★★★★

1. My Church Is Black 2. Nightride 3. On The Road 4. Cross My Heart And Hope To Die 5. Better The Devil I Know 6. Of Sirens, Vampires And Lovers 7. Magdalene 8. Love & Death 9. One Day 10. Shaman Blues 11. Voodoo Queen 12. Get Outta This Place 13. Ain’t Mich This Loving 14. Lies 15. Submission 16. Cyrulik Jack

SKŁAD: Adam Nergal Darski – gitara, wokal; John Porter – gitara, wokal, harmonijka, banjo; Wojtek Mazolewski – bas; Łukasz Kumański – perkusja, instr. perkusyjne; gościnnie: Jakub Mańkowski, Michał Łapaj, Czesław Mozil, Magdalena Szczypińska, Kev Fox, Piotr Połać, Damian Ukeje, Luna Bystrzykowska, Marcysia Cudna, Paulina Hinz, Magda Kusa, Mateusz Ceran

PRODUKCJA: Adam Nergal Darski i John Porter

WYDANIE: 24 marca 2017 – Agora/Cooking Vinyl

Są takie płyty, na które czeka się z niecierpliwością, mimo że nic o nich się nie wie. Kiedy Adam „Nergal” Darski, bardziej znany jako lider black/death metalowej formacji Behemoth, ujawnił, że zamierza nagrać płytę z muzyką bluesową, jedni z całą pewnością wstrzymali oddech, inni pukali się w głowę, a inni niewątpliwie stwierdzili, że wreszcie zdecydował się na coś normalnego albo, że będzie eksperymentalnie, na pewno inaczej. Ja byłem kupiony od pierwszej chwili, gdy o tym usłyszałem, zwłaszcza że spodziewałem się czegoś na miarę fenomenalnego Tau Cross. Karty były systematycznie odsłaniane, a kiedy okazało się, że płyta będzie z Johnem Porterem oczekiwanie nie tylko wzrosło, ale przeniosło się w nieco inny rejon oczekiwania. Co przygotowali panowie i jak w bluesach czuje się, używając określenia środowisk katolickich „pierwszy heretyk Rzeczypospolitej”? Wbrew moim oczekiwaniom wspólny materiał Portera i Darskiego nie przyniósł brudnego zabarwionego punk rockiem, crustem i dark folkiem mieszanym z bluesem polskiego odpowiednika Tau Cross, które nie dawno wydało swój drugi album studyjny. Przyniósł coś zupełnie innego, ale równie niespodziewanego i choć elementy dark folku jak najbardziej się znalazły, a nawet nie zabrakło okultystycznych smaczków, to panowie nagrali album bardzo czysty i wierny bluesowej tradycji, w którym nie ma wycieczek w inne muzyczne rejony – chyba że dość bliskie temu gatunkowi amerykańskie country, aczkolwiek bez jakiegoś nadmiernego przesadyzmu w tej kwestii. I chyba to, zważywszy na obecność w projekcie Nergala, jest może nie najdziwniejszych, ale jednym z najciekawszych i najistotniejszych aspektów płyty, która swoim tytułem nawiązuje do dzieł brytyjskiego romantycznego poety i mistyka Williama Blake’a. Świat Me And That Man jest bliski temu, co od lat tworzą Johnny Cash, Nick Cave, Neil Young, Tom Waits czy niedawny laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury Bob Dylan. Mnóstwo jednak w niej także ukłonów ku klasyce bluesa jako takiego czy blues rocka i artystów pokroju Howlin’ Wolfa, Muddy’ego Watersa czy ojca chrzestnego bluesa Roberta „The Devil” Johnsona. Z taką muzyką na pewno nie kojarzy się człowieka, który gra w black metalowej formacji Behemoth. Darski podkreśla jednak, że takiej muzyki też słucha, jest mu bliska i od jakiegoś czasu nosił się z pomysłem by spróbować swoich sił właśnie w takim graniu, nieco na przekór temu, co robił dotychczas, trendom czy temu, co mówi się o nim w mediach.

Jednak Me And That Man nie składa się tylko z Nergala i Portera, ale także z pozostałych znakomitych muzyków: Wojtka Mazolewskiego, Łukasza Kumańskiego czy udziału Michała Łapaja z Riverside, Czesława Mozila i wielu innych gości. Co powstało w wyniku zderzenia tych osobowości i umysłów? Rzecz niezwykła, co zresztą słychać już w otwierającym płytę mrocznym, odurzającym My Church Is Black bardzo mocno zakorzenionym w bluesie i folku kojarzonym z Bobem Dylanem. Świetnie po nim wchodzi ostry, rockowy kojarzący się z wczesnymi filmami Tarantina i Rodrigueza kawałek Nightride, by po zaledwie dwóch minutach ustąpić miejsca utworowi On the Road znów mającym w sobie coś z podróży po teksańskich rozdrożach i charakternej mieszanki amerykańskiego bluesa i country, ale i nie stroniącego od bardziej gitarowego uderzenia. Takiego kawałka nie powstydziliby się nawet panowie z The Rolling Stones, zwłaszcza gdy ma się w pamięci zeszłoroczną kapitalną płytę „Blue And Lonesome”. W Cross My Heart And Hope jest z kolei coś z gospel, choćby z powodu fenomenalnej partii dziecięcego chóru, choć przez większość utworu jest melancholijnie, niespiesznie i zdecydowanie bluesowo. Wspólna płyta Nergala i Portera to także trawestacje i historia muzyki, bo w kolejnym Better The Devil I Know sięga się z kolei po historię Roberta Johnsona i rozszerza bluesową stylistykę o pachnące hard rockiem klawisze Michała Łapaja. Bardzo nowocześnie, ale i mrocznie, jakby całość unosiła się w oparach dymu rodem z filmów Jarmuscha wypada akustyczny Of Sirens, Vampires And Love, gdzie na wokalu bryluje Porter.

Przyspieszamy ponownie w świetnym Magdalene, gdzie atmosfera znów gęstnieje i znów sięga zarówno po gospel, jak i ostrzejszą gitarę, która zaznacza swoją obecność soczystymi solówkami. Czysty rock’n’roll z kolei wita nas w skocznym Love & Death, by następnie ustąpić miejsca akustycznemu One Day, gdzie ponownie mikrofon przejmuje Porter i czaruje klimatem wyjętym gdzieś z płyt Dylana czy Casha. Znakomicie wypada powolny Shaman Blues urzekający ostrą gitarą, ponurą, przejmującą atmosferą, która z kolei skojarzyć się może z Ghoultown, teksańskim zespołem łączącym hard rocka z amerykańskim country i stylistyką western. Mocne, gitarowe rytmy zahaczające o hard rock pojawiają się również w Voodoo Queen, gdzie znów wracają skojarzenia z filmami Tarantina czy Rodrigueza. Od takich klimatów nie ucieka się też w klasycznie pachnącym bluesem Get Outta This Place, by następnie zakończyć całą płytę w rzewnej balladzie Ain’t Much Loving, gdzie Porter i Nergal śpiewają w duecie. Bardzo udane są także trzy, zależnie od wersji, utwory dodatkowe, pośród których znalazł się zakorzeniony w klasycznym bluesie, opatulony papierosowym dymem kawałek Lies, akustyczna rzewna ballada z Dylanowski duchem  Submission oraz polska wersja otwieracza z innym tekstem, który napisał Oskar Deriglasoff, przedstawiając słuchaczom wykolejeńca Cyrulika Jacka. Nergal wraz z Porterem nagrali płytę czerpiącą z tradycji bluesowego, gitarowego grania, z której bije spontaniczność, radość grania, ale też przejmujący smutek, nostalgia. To płyta bardzo naturalna, brzmiąca świeżo, zaskakująca i wymykającą się ze stylistycznych założeń, bo płynącą i zróżnicowaną. To także album bardzo wyważony i szczery, choć nie przynoszący żadnej rewolucji, może poza możliwością usłyszenia Darskieigo w zupełnie innym graniu niż na co dzień i doskonale się w nim odnajdującego. Wreszcie, jest to album, do którego chce się wracać, słuchać po wielokroć, zapętlać pojedyncze utwory i za każdym razem odkrywać w nim coś nowego. Znakomicie z muzyką koresponduje także okładka utrzymana w szaro-czarnych barwach i układająca się w historię podróży dwóch ludzi – jednego bliskiego końca swojego życia i drugiego, który, już nie będąc młodzieniaszkiem, wciąż stara się w życiu znaleźć coś więcej niż szaleńczy pęd, który wkracza w każdą sferę życia. Mam nadzieję, że na jednym albumie się nie skończy, ale nawet gdyby był to tylko jednorazowy wyskok obu panów, to można mieć pewność, że ma się do czynienia z albumem niezwykle wyrazistym i pełnym, a także będącym jednym z najważniejszych albumów tego roku.