Metallica – Hardwired… to Self-Destruct

★★★★★✭☆☆☆☆

DISC 1: 1. Hardwired 2. Atlas, Rise! 3. Now That We’re Dead 4. Moth Into Flame 5. Dream no More 6. Halo on Fire

DISC 2: 1. Confusion 2. ManUNkind 3. Here Comes Revenge 4. Am I Savage? 5. Murder One 6. Spit Out the Bone

SKŁAD: James Hetfield – gitara, wokal; Lars Ulrich – perkusja; Kirk Hammett – gitara, Robert Trujillo – bas

PRODUKCJA: Greg Fidelman, James Hetfield, Lars Ulrich

WYDANIE: 18 listopada 2016, Blackened Recordings www.metallica.com

Hardwired to… Self-Destruct” to dziesiąty studyjny album Metaliki, który ukazuje się w następstwie wydanego 8 lat temu „Death Magnetic”, które to poprzedzało z kolei wydane 5 lat wcześniej „St. Anger” (celowo pomijam w tym miejscu projekt pt. „Lulu”). Panowie nie rozpieszczają swoich fanów nową muzyką. Niemniej jednak ich status jednego z największych metalowych zespołów na świecie zdaje się być niezagrożony. Świadczy o tym chociażby potężna fala skrajnych emocji i komentarzy towarzyszących wszystkim plotkom, doniesieniom i oficjalnym zwiastunom płyty, która powstawała, w przekonaniu nań oczekujących, całe wieki. Chyba żaden inny zespół obecnie nie potrafi tak bardzo podgrzać atmosfery właściwie nic nie robiąc, a może właśnie w szczególności – nic nie robiąc? Kłótnie i wielowątkowe wymiany zdań, które tworzyły się pod każdym materiałem zdradzającym kulisy nagrywania omawianej płyty, zdawały się toczyć na większą skalę niż dyskusje przed- i powyborcze dotyczące minionych wyborów w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy chyba przywykliśmy już do tego, że wśród najbardziej aktywnych w tych debatach możemy wyróżnić w zasadzie kilka grup – tych, którzy bez względu na poziom nowych nagrań poddają ostrej krytyce wszystko, co firmowane logiem „Metallica”, z uprzejmym zaznaczeniem, że ta skończyła się przecież na „Kill’em All”, tych którzy, również bez względu na poziom nowych nagrań kupują w ciemno wszystko, co firmowane logiem „Metallica” i… fanów Megadeth. Ci ostatni mają zresztą teraz najwięcej do powiedzenia, bo ekipa pyskatego rudzielca również całkiem niedawno wypuściła kolejny album – „Dystopia”. Wśród fanów i antyfanów Metaliki nie ma żadnego półśrodka, wszystko jest zero-jedynkowe, czarno-białe, ale samo zjawisko mówi wiele o tym jak wielką instytucją, bo chyba w takich kategoriach należy o tym mówić, jest Metallica. Ja sam zaliczam się do tych osób, które w dużej mierze dzięki Hetfieldowi i spółce zaczęły słuchać muzyki oraz złapały za instrument, czci i uwielbia klasyczne albumy i równie dużą przyjemność czerpie ze słuchania późniejszych dokonań zespołu, które to przez ortodoksów uznawane są za karygodny akt zaprzedania i wyrzeknięcia się młodzieńczych ideałów – tak to już jest wraz z dorastaniem. Pomimo tego stać mnie na dozę krytycyzmu i obiektywizmu, bo przecież nawet najbardziej kochająca matka musi umieć skarcić swoje dziecko, gdy to narozrabia.

Źródło

Jeszcze zanim płyta trafiła do mnie, zanim w ogóle się ukazała, a w Internecie krążyły zaledwie pierwsze nagrania, (przed odsłuchaniem których się wstrzymywałem, nie chcąc psuć sobie przyjemności z tego „właściwego” odsłuchu, wprost z odtwarzacza, po wyciągnięciu świeżo odfoliowanej płyty) oraz spis utworów, które miały trafić na to dwupłytowe wydawnictwo, wiedziałem że album ten jest co najmniej o 20 minut za długi. Gdy miałem za sobą pierwszy odsłuch utwierdziłem się w tym przekonaniu, radykalizując je nieco – za długi o 30 minut. Jeśli w ten sposób Panowie z Metaliki chcieli wynagrodzić swoim fanom całe 8 lat oczekiwania na nowy album, to pomysł ten był wyjątkowo nietrafiony. Metallica zawsze ciążyła w kierunku długich form, ale o ile w przypadku takiego „…And Justice for All” miało to swoje uzasadnienie i motywy składające się na utwory były ich logicznym rozwinięciem, tak już w przypadku „Death Magnetic” miało się wrażenie, że kompozycje posklejane są czasami na zasadzie przypadku, dłużą się w nieskończoność, a w efekcie nie przynoszą niczego nowego. Niestety, mimo iż tytułowe, otwierające całość Hardwired daje nadzieję na skondensowanie i zdroworozsądkowe wyznaczenie granic utworów, jest to osierocony wyjątek. Dość powiedzieć, że najkrótszy utwór, pomijając Hardwired, trwa 5:45! (Murder One). Najlepszym przykładem na przypadkowość i maksymalne rozwleczenie jest Halo on Fire, które w zasadzie brzmi jak upośledzona mozaika trzech różnych utworów, na wykończenie których Panowie nie mieli dostatecznie dobrych pomysłów. Ponadto ilość autoplagiatów wręcz poraża. 8 lat zbierania materiału, to niesamowicie długi okres, wydawałoby się dający możliwość wnikliwej selekcji pomysłów, natomiast już wspomniane wcześniej Hardwired wita nas riffem, który to pojawiał się w różnych kombinacjach w twórczości Amerykanów przynajmniej 3 razy (Blackened, Enter Sandman, That Was Just Your Life). Momentami odnosi się wrażenie, że płyta ta mogłaby w zasadzie nazywać się „Death Magnetic II”. Sporo mówi się także o formie Larsa Ulricha, a w zasadzie o jej braku. Nie jest żadnym odkryciem, że nie jest to ten sam Lars, który na trasie promującej „…And Justice for All” szalał za śnieżnobiałym zestawem marki Tama serwując precyzyjne, dynamiczne kanonady w One, ale – jak mawiał mój wybitny wuefista z liceum – „Panowie, szanujmy się!”. Jeden algorytm na całą płytę i te stosowane, przepraszam za wyrażenie, do porzygu sygnatury na werblu to jednak lekka przesada. Jeszcze bardziej dostaje się siwiejącemu, zapewne z przejęcia, Hammettowi, który to nigdy nie był specjalnym wirtuozem jeśli chodzi o partie solowe (wbrew temu, co podają rozmaite plebiscyty na „Najlepszych Gitarzystów” etc.) i zawsze grał je dość schematycznie, najlepiej wypadając w solówkach opartych na melodiach, ale takim brakiem fantazji i przewidywalnością psuje nawet najbardziej obiecujące fragmenty płyty. Zrobiłby przysługę kolegom, gdyby zrezygnował z nich wzorem „St. Anger”.

Źródło

Co dobrego można więc powiedzieć o najnowszej płycie Metaliki? To, że zaskakująco dobrze brzmi na niej Papa Het, nie wchodzi w rejestry, w których brzmi jakby porządnie zaciągnął się helem, co zdarzało się na „Death Magnetic”. To, że mimo iż większość riffów brzmi jak zaczerpnięta z podręcznika „Moje pierwsze riffy na gitarze – hard rock”, to znajdą się tutaj takie, przy których potupiemy nogą i pokiwamy głową. Chociażby środkowy riff w Moth Into Flame , który wprowadza bardzo przyjemny groove. Co innego, że w tym samym Moth Into Flame jarmarczny refren sprawia, że mamy do czynienia z sytuacją typu striptiz transseksualistki, wszystko ładnie, pięknie, aż tu nagle ch**. Najbardziej przekonująco wypadają utwory utrzymane w wolnych tempach, w których nacisk kładziony jest na ciężar, takich jak Dream no More czy brzmiące jak odrzut z sesji do „ReLoad”, Am I Savage? z potężnym tąpnięciem gitary w środku. Najwięcej dobrego można wyczytać na temat wieńczącego całość Spit Out the Bone, odważnie nazwane nawet przez kogoś „najlepszą rzeczą jaką Metallica nagrała od czasów „And Justice for All”. Co jest o tyle zabawne, że pokazuje czego tak naprawdę oczekuje przeciętny fan pierwszych czterech albumów zespołu – próby stworzenia kolejnego Battery, tudzież Creeping Death – zapominając, że tak ten zespół nie gra już od ponad dwóch dekad. Sam utwór faktycznie zalicza się do tych najlepszych na płycie, ale nie jest wolny od wad, którymi skażone są jego poprzednicy. To w zasadzie – i tutaj kolejne podobieństwo do „Death Magnetic” – brat bliźniak My Apocalypse, szybki strzał na koniec płyty, próba udowodnienia, że jeszcze możemy, że jeszcze potrafimy, wykrzesania z siebie maksimum dynamiki i zagrania na najwyższych obrotach.

Źródło

Tu i ówdzie pojawiają się obiecujące riffy – nadal twierdzę, że Hetfield to jeden z najlepszych metalowych gitarzystów rytmicznych, piekielnie dobra prawa ręka (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) – ciekawe rozwiązania, ale całościowo bronią się w moim przekonaniu jedynie Hardwired – mimo wszystko, może dlatego, że trwając trzy minuty nie zdołali przeładować go przypadkowymi motywami? Dream no More, Am I Savage? oraz Spit Out the Bone. Przebłyski mają także Atlas, Rise!, Now That We’re Dead czy wspomniany wcześniej Moth Into Flame. W większości odnoszę jednak wrażenie, że utworami rządzi przypadek i brak konkretnego kierunku, jak chociażby w przypadku Murder One, które zdaje się być jedynie wciśniętym na siłę hołdem dla Lemmy’ego, wszak to postać niezwykle istotna w historii zespołu. Kto by pomyślał, że jeszcze przyjdzie nam zatęsknić za, sprawiającym wrażenie nadętego i przekombinowanego, Lords of Summer, które pełni rolę bonusa w wersji deluxe, a które w obecnej, dopracowanej studyjnie wersji śmiało mogłoby zastąpić takie Halo on Fire i Murder One?

„Hardwired… to Self-Destruct” najlepiej obrazuje jego okładka. Chaotyczna, budząca mieszane uczucia i skłaniająca nas do refleksji „co właściwie autor miał na myśli?”. Tym albumem nie popełniają oni, co prawda „samodestrukcji”, ale nie rzucają też na kolana malkontentów, którzy z uśmiechem na ustach głoszą upadek metalowego kolosa. Podczas, gdy ci opluwają z radości monitor na internetowych forach, Panowie z Metaliki osiągnęli już z nowym albumem pozycję numer jeden w 57 krajach i to powinno wystarczyć za komentarz. Słowem podsumowania – Metallica nagrała najlepszy album od 8 lat!

P.S. Czy naprawdę każda nowa płyta musi być wydawana w digipacku? Nie przeczę, że niektóre z nich są estetycznie dopracowane i pomysłowe, ale jednak to badziewie przegrywa pod każdym względem z klasycznym jewel case’m wraz z bookletem, rozkłada się na półce i kłuje w oczy często różnymi rozmiarami.