Monolithes – Limites

Trudno jednoznacznie ocenić „Limites”, bo co rusz diametralnie zmienia swoje oblicze. Początek albumu skłania do myślenia, że będziemy mieli do czynienia z muzyką o bardziej rockowych aniżeli jazzowych zapędach. Dwa pierwsze utwory malują obraz rozdygotanej sekcji rytmicznej, progresywnej swobody i przytłaczającego ciężaru atmosferycznego. Limite les rêves au-delà wieńczy imponująca kanonada perkusji i wrzynający się w pamięć riff gitarowy, który chętnie przygarnąłby każdy zespół progresywno-rockowy. To ciekawe jak Tears Point przechyla szalę na stronę nieśmiałych jazzowych improwizacji, które wręcz zatopione są w ambiencie. A to wszystko za sprawą roli pierwszoplanowej wibrafonu. Dodam jeszcze, że utwór trwa 16 minut, a w 8. ulega wyciszeniu i całkowitemu przeistoczeniu. Zupełnie jakby Monolithes chcieli spróbować od nowa i skierować się na inne tory. Po drodze do finału mamy jeszcze miniaturę na wibrafonie, która, gdyby była człowiekiem, przebywałaby na oddziale psychiatrycznym. Kończący krążek Panglüt wcale nie łagodzi odczucia odchodzenia od zmysłów.  Kakofoniczne solówki, nerwowa perkusja i ziejący grozą wibrafon pieczętują ogólny niepokój spowodowany słuchaniem „Limites”. Wielokrotnie nagradzany na festiwalach zespół udawadnia to na każdym kroku swoim kunsztem wykonawczym, a ich szczególne przywiązanie do atmosfery grozy i zaburzeń umysłowych sprawia, że słuchanie tej płyty jest niezapomnianym przeżyciem. Czy przypadnie Wam to do gustu, zależy tylko i wyłącznie od waszej predyspozycji do gatunkowej wolności i odporności na niepokój. „Limites” jest albumem wrogim i nieprzystępnym, ale również pełnym pasjonujących instrumentalizacji i nieoczywistego piękna.