Portland Rum Riot – „To jest nasz wschód”

Konrad Beniamin Puławski: Dlaczego o Portland Rum Riot dowiadujemy się dopiero teraz, a może dlaczego tak późno wyszliście z pomysłem stworzenia owej grupy?

Portland Rum Riot powstało wtedy, kiedy miało powstać.

Piotr Lubowski: Mamy kiepski marketing. Mówię to pół żartem, pół serio. Dopiero teraz próbujemy się promować i w jakiś konkretny sposób dotrzeć do ludzi. Wiadomo, graliśmy koncerty, ale na tym nasze wysiłki się kończyły. Skupialiśmy się głównie na materiale i tworzeniu muzyki. Jeśli chodzi o pomysł stworzenia grupy, to wynika on z wielu czynników. Paru z nas poznało się dopiero w tym zespole, Andrzej (Ruszkowski – przyp. aut.) z Adamem (Kozłowski – przyp. aut,) znają się zaś od dłuższego czasu. I tak ciężko to podsumować – Portland Rum Riot powstało wtedy, kiedy miało powstać.

Kilkadziesiąt koncertów i kilkanaście przeglądów pod znakiem „nie wiem, dlaczego nie wygraliście”.

KBP: Zespół istnieje zaledwie od 2012 roku. Jak to się stało, że album jest tak dojrzały? Czy poszczególni członkowie zespołu grali wcześniej w jakichś innych formacjach?

Hubert Kąkol: Cieszę się, że album wydał Ci się dojrzały. Jest to wynikiem ciężkiej pracy, ale również i zabawy. Każdy z nas ma na swoim koncie wiele projektów i niezły kawał muzycznej historii. Fakt, że powstaliśmy akurat w 2012 roku to synteza najróżniejszych czynników: akurat wtedy odszedłem ze swojego wcześniejszego zespołu, Andrzej z Adamem zostali ekhm… wydaleni ze swojego projektu, a Piotrkowi chyba brakowało wtedy po prostu mocnych wrażeń. 

Staramy się, aby nasza muzyka była energiczna i momentami ostra, żeby nie można było przejść obok niej obojętnie.

KBP: Nie jesteście jak na razie znaną formacją. Jakie są Wasze początki? Czy byliście skazani jedynie na salę prób? Czy przez ostatnie lata tylko komponowaliście, czy również zajmowaliście się koncertowaniem?

Andrzej Ruszkowski: Od początku naszej działalności byliśmy silnie związani z salą prób Black Sun Sound, w której spędziliśmy dużo czasu. Powstał tam cały materiał, który można usłyszeć na naszej debiutanckiej płycie, ale nie siedzieliśmy tam zamknięci. Mamy na koncie kilkadziesiąt koncertów i kilkanaście przeglądów pod znakiem „nie wiem, dlaczego nie wygraliście”.

KBP: Co mogą reprezentować rumowe zamieszki w Portland w kontekście Waszej muzyki?

Artur Portland:  Na pewno mogą mieć coś wspólnego z agresją, buntem i sprzeciwem. Staramy się, aby nasza muzyka była energiczna i momentami ostra, żeby nie można było przejść obok niej obojętnie. Jeszcze do tego dochodzi wątek lekko humorystyczny – rumowe zamieszki powstały przez to, że w Portland zakazano sprzedaży alkoholu. Czasem nawet najbardziej prozaiczny powód potrafi jednoczyć ludzi.

Każdy z nas ma wysokie wymagania odnośnie muzyki i wizji naszego zespołu. 

KBP: Jakim sposobem udało Wam się osiągnąć taki poziom wydawniczy? Wasz album jest nadzwyczajnie profesjonalny w porównaniu z innymi debiutami. Komu lub czemu to zawdzięczacie?

AR: Dzięki, miło nam to usłyszeć. Materiał nagrywaliśmy u Tomasza Korczaka w Red Yeti Studio – to on trzymał pieczę nad produkcją, nagrywaniem, mixem i masterem naszej płyty. Dzięki niemu to wszystko brzmi tak, jak brzmi – nasza muzyka pokazuje pazura, kiedy zajdzie taka potrzeba, ale też potrafi być przestrzenna. Całość spięliśmy tym, że każdy z nas ma wysokie wymagania odnośnie muzyki i wizji naszego zespołu. Można więc powiedzieć, że nasze oczekiwania łączą się w jakąś konkretną całość.

KBP: A czego oczekujecie po wyjściu Waszego pierwszego albumu na świat?

Adam Kozłowski: Wiadomo, że w głębi każdego z nas siedzi cicha nadzieja, że nasza płyta stanie się przebojem hard-rockowej sceny muzycznej. Nauczyliśmy się temperować nadzieję, jako że polski rynek muzyczny jest niezwykle niebezpiecznym i wymagającym miejscem. Zależy nam na tym, aby nasza muzyka dotarła do naszych potencjalnych fanów. Więc jeśli kiedyś nasz kawałek poleci w radiu i ktoś powie: Ej, znam ich, to Portland Rum Riot, weź głośniej! – to nasze marzenia będą po części spełnione.

KBP: W jakim procencie jesteście zadowoleni z albumu? Jest coś, do czego chcielibyście wrócić, poprawić?

AR: Zmieniłbym połowę swoich partii perkusyjnych. Autentycznie! To tak zawsze jest, że człowiek coś sobie wymyśli i po fakcie ma już zupełnie inną wizję tego, co zrobił. Myślę, że każdy z nas ma fragmenty na tej płycie, które chciałby zmienić, ale summa summarum jesteśmy z naszej płyty, jako całości, zadowoleni. Jest naprawdę dobrze.

KBP: Sądząc po języku, jakim się posłużyliście na debiucie, Wasz target obrany jest na polski rynek? Nie boicie się, że stracicie szanse na wyjście nieco dalej? A może uważacie, że nie macie do tego predyspozycji?

AK: Wszystko w swoim czasie. Obecnie czuję się na siłach eksplorować język polski i pisać w naszym ojczystym języku. Jeśli chodzi o rynek zagraniczny… zobaczymy. Przy przestawianiu się na język angielski powstaje wiele problemów z wokalem – przede wszystkim kwestia akcentu. Np. Coma wydała bodaj „Hipertrofię” po angielsku i przy całym szacunku, jakim darzę Piotra Roguckiego, płyta wyszła tragicznie – wokal brzmi, jakby Piotr nagrywał wokal z budyniem w ustach. Może warto byłoby uderzyć na rynki zagraniczne, śpiewając po polsku? 

Zmieniłbym połowę swoich partii perkusyjnych.

KBP: Wspomnieliście o zespole Coma. Macie kogoś na krajowym podwórku, w kim upatrujecie „ideał”, do którego dążycie?

AP: Jest dużo polskich kapel, które przewyższają nas warsztatem i pomysłowością, ale żadna z nich nie jest taka, że mielibyśmy ochotę powiedzieć: o, chciałbym grać muzykę jak oni! Chcemy grać Portland Rum Riot. I jeśli za parę lat nasza muzyka dotrze do takiego momentu, że przestaniemy czuć się zawstydzeni przez wielkie polskie kapele czy też zagraniczne – to osiągniemy ideał.

KBP: Gracie bardzo klasycznie. Nie ciągnie Was w stronę muzycznych eksperymentów?

AR: Jak rany! Myślę, że będziemy eksperymentować w przyszłości, tylko podejrzewam, że będzie to bardziej na zasadzie powolnego rozwoju niż rewolucji. Myślę, że chcemy czuć się komfortowo z muzyką, którą gramy – potem zaczniemy coś dodawać, coś mieszać. Zresztą, może tego nie widać, ale my ciągle eksperymentujemy – tylko są to takie małe eksperymenciki, dość subtelne.

KBP: Kto odpowiedzialny jest za teksty? Dużo w nich powagi, ale i tematów pastiszowych (a przynajmniej takich określeń), jak w „Ciemna strona melanżu”. Na jakim przekazie Wam bardziej zależy i w jakim kierunku chcecie się rozwijać?

Chcemy czuć się komfortowo z muzyką, którą gramy.

AK: Jestem całkowicie odpowiedzialny za teksty, choć oczywiście jestem otwarty na sugestie ze strony zespołu. Nie mamy konkretnego przekazu, na jakim nam zależy, choć moje teksty można spleść w jakąś tematykę. Często przewija się w nich wątek walki, buntu, nieszczęścia, ale i nadziei. Mam wrażenie, że żyjemy – z pewnego punktu widzenia – w ciężkich czasach i można do tego podejść przynajmniej dwojako: albo negować to, pisać o dobrej zabawie, że wszystko okej, albo będzie okej, jak się pójdzie na parkiet i zaleje beret, albo pójść trochę głębiej. A przede wszystkim analizować to, co się dzieje i próbować z tym walczyć. My? Próbujemy z tym walczyć, chociaż nieraz zalewamy i beret.

KBP: Sporo u Was klasycznych inspiracji, o które nie będę pytał, bo są oczywiste. Co możecie wnieść jako zespół w ramach muzycznych innowacji? Czy w ogóle Wam na tym zależy?

HK: W dzisiejszych czasach chyba kładzie się nacisk na to słowo klucz: „innowacja”. Jeśli zaczniemy grać muzykę, która na siłę ma być innowacyjna, to co z niej zostanie? Wiadomo, nikt nie chciałby grać wtórnie, ale może uda się znaleźć złoty środek. Szczerze mówiąc, nie patrzymy na siebie jako na zespół innowacyjny. Od innowacyjności są inżynierowie, naukowcy i przedsiębiorcy. My staramy się w jakiś sposób wyrazić siebie – jeśli zawrzemy w tym jakąś innowacyjność, to bardzo dobrze.

KBP: W rocku następuje chyba regres. W jaki sposób chcielibyście to odwrócić? Macie pomysł na jakiś wspomniany złoty środek, który może to zmienić?

Piotr Portland:  Nie zapędzałbym się z takim stwierdzeniem! Faktycznie, może rock nie króluje na listach przebojów, ale ma dość silną pozycję. Pojawia się wiele kapel, które próbują coś zmienić, tworząc coś nowego albo próbując ożywić to, co dawne. A my… czy my chcemy coś zmieniać? Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie –  chcemy grać, mieć z tego frajdę i chcemy się podobać.

Szczerze mówiąc, nie patrzymy na siebie jako na zespół innowacyjny. Od innowacyjności są inżynierowie, naukowcy i przedsiębiorcy.

KBP: Na stronach można znaleźć informacje, że: „53 Minuty Do Wschodu” to podsumowanie pewnego etapu w życiu zespołu, rozpoczęcie nowego. Możecie to rozwinąć?

AK: Jak już wspomnieliśmy, każdy z nas ma na koncie inne zespoły – to, że udało nam się zebrać i dokończyć płytę jest czymś niezwykle dla nas ważnym. Każdy z nas obok spraw zespołowych ma również swoje życie przepełnione wzlotami i upadkami. Fakt więc, że udało nam się wszystko przezwyciężyć i dopiąć album do końca jest zwieńczeniem pewnego procesu. To jest nasz wschód, ponieważ mamy nadzieję, że nasza przygoda się dopiero zaczyna.

KBP: Dobrze, a więc jak w skrócie będzie wyglądała Wasza przyszłość? Jesteście nadzieją rocka? Tylko szczerze!

PL: Nadzieja rocka! To by było dobre! Gramy poważną muzykę, ale personalnie tej powagi aż tak nie widać – wątpię, aby któryś z nas patrzył na nasz zespół jak na jakąś nadzieję na przyszłość muzyki. Skromnie podchodzimy do naszej twórczości, ale i potrafimy ją docenić. Czy coś zmienimy we współczesnej muzyce? Chciałbym! KBP: Tego Wam też życzę. Powodzenia!