Sandaless – „Śpiewanie po polsku bardziej obnaża” – wywiad z Rafałem Poniatowskim

Rafał Poniatowski

Adrian Koter: Zacznijmy od historii zespołu. Wiem, że doszedłeś nieco później, niż sięga historia zespołu, bo pod koniec lat 90. W 2009 roku wydaliście płytę i właściwie niewiele o Was było słychać. Możesz mi powiedzieć coś o tym okresie od wydania albumu do teraz?

Rafał Poniatowski: Pewnie, że tak. Czy nie było o nas słychać… Wydaje mi się, że ten moment po wydaniu płyty trochę jednak było o nas słychać…

AK: Świeżo po wydaniu płyty tak, ale potem wydaje mi się, że trochę ucichło.

RP: Na pewno trochę tak, na początku było tego dużo i głośno, nawet w radiu mówili o nas i tak dalej, a potem nie było to jednak to, czego oczekiwaliśmy ze strony promocyjnej. Sam zespół nie był w stanie przebić się przez tę całą medialną otoczkę. Polski rynek muzyczny jest dosyć schematyczny i zamknięty. Ciężko tam się wbić, zaistnieć na stałe tak, żeby każdy mógł o tobie usłyszeć. Jesteśmy w dobie Internetu i mamy tyle tego wszystkiego, że to nie jest prosta sprawa. Ale zespół, jakby nie było, cały czas grał koncerty. Raz więcej, raz mniej, ale było tego troszeczkę. Chociażby rok temu pojechaliśmy trasę z Bednarkiem (Kamil Bednarek – przyp. aut.) i zagraliśmy około 20 koncertów jednym rzutem. W mediach nie było o tym słychać, ale zespół cały czas funkcjonował i robił dużo. Nie było tylko tego, na co wszyscy czekali – nowej płyty. Dopiero teraz robimy podchody do jej nagrania. Mamy początki nowych produkcji i myślę że, daj Boże, na początku tego nowego roku 2014 powinna wyjść.

AK: To dobra wiadomość.

RP: No, myślę że dla każdego byłaby to dobra wiadomość. Może jeszcze uda się nam powalczyć w Must Be The Music i jeszcze raz się tam pokazać, zdobyć tę dziką kartę. Jest to naprawdę duży zastrzyk promocyjny i możliwość pokazania się ludziom, którzy zupełnie nie mają pojęcia, że taki zespół istnieje i że gra taką muzykę.

AK: Myślę, że samo dojście do półfinału już Wam dużo dało.

RP: No tak, ale to też może być tak jak z tą płytą. Kiedyś człowiek marzył o tym, żeby wydać płytę. Płyta została wydana, ktoś tam szepnął w radiu, a potem nagle ucichło. Ważny jest zespół, ważne co się robi, ale ważne jest też, żeby ktoś chciał to pociągnąć i wrzucić do różnych takich kanałów, które pozwolą zespołowi wypłynąć na powierzchnię. Jak to koło zamachowe się nakręci, to potem kręci się samo i nie da się go zatrzymać. Ale żeby je skutecznie rozkręcić, to trzeba się przy tym trochę nachodzić.

AK: Skoro rozmawiamy o tym, co było, możesz mi powiedzieć, jak Ty dołączyłeś do zespołu i jak reszta się dobierała? Nie będę pytał Cię o te czasy, kiedy nie byłeś w zespole, ale chciałbym też poznać trochę historii.

Grupa Sandaless podczas Mech Day w Kołobrzegu

RP: Ja do zespołu doszedłem mniej więcej w tym samym momencie co Piotrek Mikulski. Zaciągnął mnie do Sandaless i razem tam poszliśmy. Z tą różnicą, że on chyba pół roku dłużej tam grał, bo ja wyjechałem na trochę za chlebem do „Hameryki”, ale wiedziałem, że wrócę i że czeka na mnie zespół, z którym będę chciał grać. To było gdzieś około 2004 roku. Byli wtedy jeszcze z nami Kasia Laskowska i Tomasz Ryk. On grał na basie, Kasia na saksofonie. To były te czasy, chyba około 2003-2005. Wtedy graliśmy w składzie ze mną, z Piotrkiem, Krzyśkiem (Laszkowski – przyp. aut.) na wokalu, z Tomkiem  na basie i z Katarzyną, gdzieś do roku 2005 i pół, że tak powiem. Potem Kasia z Tomkiem wyemigrowali, doszedł do nas Rafał (Lemieszko – przyp. aut.) i wydaliśmy tę EP-kę i od tamtej pory gramy w tym właśnie składzie. My z Piotrkiem doszliśmy dlatego, że Sandaless przestał mieć wokalistę, który zrezygnował z różnych przyczyn, przez „życie”, które go zmusiło. Od tamtego czasu Krzysiek odstawił trąbkę i zaczął grać na gitarze i śpiewać. Pomyśleli, że przydałby się jeszcze jeden gitarzysta, perkusistę też powoli życie pochłaniało, pojawiliśmy się z Piotrkiem i od tamtej pory tak sobie funkcjonujemy w tym składzie.

AK: Przeglądałem starsze wywiady z Wami, które znalazłem i jeden z nich był w Polskim Radiu. Padło tam pytanie o nazwę. Odpowiedzieliście wtedy, że „nazwa jest po to, żeby redaktorzy zastanawiali się skąd się wzięła”. Dorobiliście sobie do tego jakąś filozofię, czy dalej trwacie przy tej wersji? RP: Trwamy przy tym, to jest Sandaless po prostu. Nie ma drugiej takiej nazwy, na nic się jej nie tłumaczy, to po prostu nazwa zespołu, Ełckiej Formacji Muzycznej „Sandaless”. AK: Właśnie tak Was znalazłem na Naszej Klasie… RP: Boże, ten profil jeszcze istnieje? AK: Nie jest od dawna aktualizowany, ale istnieje. Jest tam dużo zdjęć, których nie ma na Facebooku, więc może warto go trzymać. RP: No, na pewno, tam jest dużo fajnych zdjęć. AK: Jeszcze à propos Waszego życia, gracie tylko w Sandaless, czy może udzielacie się też w innych grupach?

Sandaless podczas koncertu w Lublinie

RP: Piotrek z Rafałem grają jeszcze w zespole Piotra Karpieni, ełckiego idola, który też wygrywał różne talent show i mają bardziej pop-rockowy zespół. Poza tym ja z Piotrkiem regularnie od wielu lat udzielamy się w naszych ełckich projektach, zawsze co roku robimy muzyczny spektakl kolędowy, piszemy swoją muzykę, zbieramy teksty starych kolęd i tak rok w rok się to odbywa. Kiedyś jeszcze dużo robiliśmy za czasów naszego kolegi, świętej pamięci Jarka Fiebricha i pracowaliśmy przy musicalach, była też autorska muzyka, robiliśmy między innymi remake „Hair”, pt. „Moje Włosy”. To były stare szalone czasy, ale bardzo fajne i myślę, że nigdy już nie wrócą. I to tyle, Krzysiek tylko śpiewa w Sandaless, nie ma chyba czasu na nic więcej.

AK: Porozmawiajmy trochę o koncertach. Zacznijmy od organizacji – jak to jest, czy to Wy szukacie klubów, czy może kluby zgłaszają się do Was?

RP: Jeśli chodzi o całą stronę managementu, to zespół sam to ciągnie i głównie ja się tym zajmuję, chłopaki mi trochę pomagają. Próbowaliśmy to oddać w inne ręce, ale nikt nie potrafił zrobić czegoś więcej, niż sami jesteśmy w stanie. Różnie to bywa, wiadomo że jak są jakieś wydarzenia, zespół się pojawi, to nagle są telefony „może byście zagrali tu albo tam”, ale ogólnie jeśli chcemy jechać w jakąś trasę, chcemy skombinować to tak, żeby koncerty miały ręce i nogi i było ich więcej, to trzeba trochę podzwonić, poszukać. Ostatnio celowaliśmy tak, że kontaktowaliśmy się z przyjaciółmi, którzy są jakimiś gwiazdami, żeby z nimi pograć, bo wtedy łatwiej o promocję, zawsze na koncertach są ludzie itd. Były to koncerty m.in. z Hunterem, czy wspomniana trasa z Bednarkiem, wtedy jeszcze Star Guard Muffin. Stwierdziliśmy, że po prostu tak będzie łatwiej. Może nie zarabia się na tym nie wiadomo jak dużo, ale jeśli chodzi o koncerty klubowe, to w naszym wypadku nie zarabia się dużych pieniążków, dlatego lepiej jechać i zagrać parę koncertów, gdzie będzie mnóstwo ludzi i przy okazji promować się, niż organizować to samemu. Mamy też takie miejsca w kraju, gdzie jeździmy i tam ludzie przychodzą, znają nas, to są fajne koncerty i nawet zostanie coś dla nas. Takiemu zespołowi jak my ciężko wyruszyć w jakieś miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie grał, tam się zareklamować, dotrzeć do publiczności tak, żeby wypalił cały koncert. Wiadomo że bez jakiegoś medialnego wsparcia to jest praktycznie niemożliwe.

AK: Pewnie ciężko znaleźć sobie nową publiczność.

RP: Jak się gra i wraca do różnych miejsc, za pierwszym razem przychodzi dosłownie parę osób, to już za drugim przyjdzie 2 razy więcej, a za czwartym czy piątym przyjdzie tyle, że warto tam jechać. Ale to jest proces długotrwały, trwa nawet latami.

AK: Mieliście też swój występ w Opolu. Jak to wspominacie?

RP: Bardzo fajne. Byliśmy zaskoczeni zaproszeniem i tym, że ktoś nas widzi na takim festiwalu. Gramy muzykę raczej alternatywną, nieco mocniejszą, rockową i zastanawialiśmy się: „Sandaless w Opolu, na debiutach?”. To się nam kojarzyło raczej z takim festiwalem typu mamy, ciocie, ale nie Sandaless… Jednak trochę porozmawialiśmy i okazało się, że kierownikiem muzycznym koncertu debiutów będzie Marcin Pospieszalski, a prowadzącym i odpowiedzialnym za stronę muzyczną Adam Nowak z Raz, Dwa, Trzy. To dla nas nazwiska bardzo bliskie i jakieś autorytety muzyczne. Może nie z naszej półki muzycznej, ale ogólnie jako muzycy. Stwierdziliśmy, że skoro oni chcą i będą tam, to my jak najbardziej możemy coś ugrać na tym, czegoś się nauczyć i przeżyć coś nowego. Postanowiliśmy spróbować. Jako że byliśmy zespołem zaproszonym przez Polskie Radio, więc nie musieliśmy brać udziału w castingach w Polsce, pojechaliśmy tylko na ostatni casting do Warszawy, tam go przeszliśmy i pojechaliśmy do Opola. To było bardzo fajne przeżycie, byliśmy tam tydzień, razem wszyscy mieszkaliśmy z tymi zespołami, z Adamem i Marcinem, razem graliśmy, mieliśmy próby, to były dla nas muzyczne kolonie, z telewizyjnym koncertem. To był na pewno duży zastrzyk adrenaliny, doświadczenia i w ogóle wszystkiego, zdobyliśmy tam nagrodę, także super.

AK: Doczytałem też, że graliście parę koncertów za granicą. Zastanawiam się, jak to wyglądało od strony organizacyjnej i aranżacyjnej, ponieważ wszystkie Wasze teksty są po polsku.

RP: Uwierz mi, że to nie stanowiło żadnego problemu. Jednak czuć, że gdy Sandaless gra na scenie, to dużo energii się rozchodzi, koncerty są bardzo energetyczne i ludzie to czują. Tak samo było za granicą. Spotkaliśmy się tam z bardzo dobrym przyjęciem. Jeżeli chodzi o Rosję, to polecam każdemu. Teksty chyba się nie liczą, choć na pewno byli tacy, którzy rozumieją, o czym śpiewamy. Tamta publiczność chłonie każdą muzykę, która jest prawdziwa, szczera i niesie ze sobą jakiś przekaz, ludzie to doceniają. Byliśmy jeszcze w Niemczech, tam trochę bardziej słuchają i czują, że coś się dzieje. Od strony organizacyjnej wygląda to różnie. Jeśli chodzi o wschodnią granicę, to pojechaliśmy kiedyś na jakiś międzynarodowy festiwal, który miał coś wspólnego z Unią. Tam zobaczył nas ktoś, kto organizował większe festiwale już w Kaliningradzie. Zaprosili nas. Przyjechali po nas do Ełku, dostarczyli na miejsce, rzucili nas w jakieś stare, pokomunistyczne… Chyba nie da się tak powiedzieć, bo tam komunizm chyba się jeszcze nie skończył. W każdym razie byliśmy w zaniedbanym ośrodku, gdzieś nad jakimś stawem i mieliśmy czekać do następnego dnia, aż ktoś po nas przyjedzie i zabierze na festiwal, który odbywał się w mieście. Mieli przyjechać o 9, a przyjechali o 9 wieczorem. My czekaliśmy, nie powiem, że nam się nie podobało, ale nie byliśmy do końca przekonani. Wchodzimy na recepcję, pytamy jakiejś pani, czy jest chleb. Ona mówi że nie, chleba nie, ale wódka i papierosy są (śmiech). No to wzięliśmy wódkę i czekaliśmy na ich przyjazd. Pamiętam, że trochę się struliśmy tą wódką. Jak wchodziliśmy na scenę, to nas tam prawie wnosili. Byliśmy głodni, więc nakarmili nas jakąś niedogotowaną kiełbasą i w połączeniu z tą wódką każdy z nas dostał strasznego zatrucia pokarmowego. Sam koncert i przeżycia niezapomniane, można by opowiadać i opowiadać. W Niemczech mieliśmy koleżankę, która wykładała na uniwersytecie w Poczdamie i ona wpadła na pomysł, żeby zaprosił nas klub rockowy. Pojechaliśmy raz, udało się, pojechaliśmy drugi – nie dość, że w tym klubie graliśmy, to wystąpiliśmy jeszcze na festiwalu rockowym gdzieś pod Berlinem. Myślę, że to nieważne czy w Polsce, czy za granicą, rozbija się o to, żeby trafić we właściwe miejsce we właściwym czasie, gdzie ktoś będzie pałał chęcią, żeby zrobić z tym coś więcej. Analogicznie nie trzeba wygrywać Must Be The Music czy festiwali w Opolu itp., ale może czasem wystarczy łut szczęścia, jeden koncert w jakimś miejscu, gdzie przyjdzie ktoś, kto ma takie możliwości i powie „ten zespół za rok będzie znany w całym kraju” i tyle. Myślę, że naszym sukcesem jest to, że ciągle gramy i mimo że nie było o nas wiele słychać, to graliśmy koncerty. Może nie było dużego rozgłosu medialnego, bo to były koncerty w różnych mniejszych i większych miejscach, ale cały czas pojawialiśmy się tu i tam, na festiwalach, gdzie na ogół byliśmy dobrze odbierani. Poza tym, że nie było płyty, a to jedyna szansa, żeby zaistnieć w mediach. Zespół ciągle funkcjonuje, gra, ma się dobrze i jeszcze wytrzymuje ze sobą. Utrzymanie przez tak długi czas zespołu w ryzach, sprawienie, żeby chciał grać ze sobą jest naprawdę megaosiągnięciem. Tym bardziej, że każdy musi jakoś żyć, chodzić na próby i wszystko pogodzić. Ale bardzo lubimy to robić i przede wszystkim lubimy swoją muzykę, gramy to, co czujemy i ludzie chyba też tak to odbierają.

AK: Ostatnio sporo czytałem o stawkach za koncerty, nawet Kora, właśnie w Must Be The Music, powiedziała któremuś z zespołów na castingu „grajcie jak najwięcej, nawet za darmo”. Co myślicie o graniu za darmo? Czy to jest dobra forma promocji, czy raczej kapele nie powinny się na coś takiego godzić?

RP: Sami graliśmy wiele koncertów, nawet nie za darmo, a takich, do których musieliśmy dopłacać, bo trzeba gdzieś dojechać i tak dalej. Jednak staraliśmy się, by grać dla dużej grupy ludzi. Nie ma sensu grać za darmo dla publiczności, która składa się z kilku osób, bo wtedy to nie jest granie za darmo, a dosyć mocne dokładanie do interesu. Graliśmy mnóstwo koncertów, na których mieliśmy pewność, że sala będzie wypełniona po brzegi. Wiązały się one z wygenerowaniem przez nas kosztów, włożeniem ogromu pracy, zaangażowania i często pieniędzy. Kora pewnie miała na myśli taką inwestycję, żeby pokazać się jak największej liczbie odbiorców. A im więcej będzie osób, które stwierdzą „kurna, są zajebiści, grają zajebistą muzykę”, tym większa jest szansa, że zespół będzie mógł grać i wtedy zarabiać za to pieniądze, czyli robić to zawodowo, nagrywać płyty, skupić się wyłącznie na muzyce i nie martwić się o całą resztę. Ja jestem jak najbardziej za, bo sami tak robimy i ma to sens. Ale trzeba wszystko robić z głową, bo nikt nie będzie porywał się na granie za darmo, dla idei. Chociaż fajnie byłoby mieć dużo pieniążków i ten czynnik by odpadł, grać wszędzie, za darmo i płacić za reklamę itd. Ale to na pewno nie w naszym kraju.

AK: A co Was inspiruje do pisania muzyki, może wiesz, co inspiruje Krzyśka do pisania tekstów, czy ktoś mu przy tym pomaga? Co Was popycha do tworzenia tej muzyki?

RP: Co nas popycha? Wychowaliśmy się z muzyką, na polskich zespołach, typu Kora z Manaamem, Kazik, Acid Drinkres, wszystkie odłamy typu Heye, nie Heye, czyli taką polską, popularną rockową muzyką. Przewijało się też to, co Krzysiek lubi, czyli Soundgarden, Rage Against The Machine, System of a Down i to w jakiś podświadomy sposób na pewno się odbija. Aczkolwiek dużo też było muzyki popowej, ale takiej wysokiego gatunku, typu Sting, Peter Gabriel… Ogólnie wszystko, co dobre. Żaden z nas nie był zaszufladkowany jeśli chodzi o gusta muzyczne. Wierzę, że każdy na swój sposób czuje muzykę, a jak ktoś to czuje, to nie ogranicza się do jednego gatunku, tylko stara się dostrzec coś dobrego, co go inspiruje. Jeśli chodzi o pisanie tekstów, to Krzysiek przeważnie robi to sam. Ze dwa refreny dopisał mu Piotrek, który też próbował swoich sił w pisaniu. Mamy nawet jeden numer, do którego napisał cały tekst, całkiem dobrze mu to zaczyna wychodzić, bo Laszka (Krzysztof Laszkowski – przyp. red.) jest dość krytyczny jeśli chodzi o cudze teksty, a te Piotrka się przyjęły. Myślę, że dla Krzyśka inspiracją do tekstów jest nie tylko muzyka, ale również książki. Chłopak dużo czyta, ale o to, co czyta i co go w tym inspiruje trzeba jego spytać, bo nie jestem na bieżąco. Główną inspiracją jest życie, to, z czym się zmagamy, rzeczywistość. Podobnie jest u Ciebie i u nas – mamy to samo na co dzień i to jest naszą inspiracją. Jeśli czujesz i odbierasz naszą muzykę i się z nią utożsamiasz.

AK: Jeszcze ostatnie pytanie, też pewnie bardziej do Krzyśka, ale może mi odpowiesz. Gracie przeważnie po polsku. Czy to jest jakiś celowy zabieg, żeby lepiej dotrzeć do polskiej publiczności, czy może po prostu tak Wam jest łatwiej?

RP: O wiele łatwiej śpiewa się po angielsku. Śpiewanie po polsku też jest niewątpliwie umiejętnością i bardzo się cieszę, że Krzysiek potrafi to robić. Poza tym ja lubię angielskie teksty, ale wolę nasze polskie, bo do każdego mogą trafić, bo bądźmy szczerzy, nie każdy zna angielski, a nawet jeśli zna, to niekoniecznie słucha, co wokalista śpiewa. To chyba dobrze, że śpiewamy po polsku, myślę że to jeden z naszych atutów.

AK: No jasne, ja sam zawsze wyżej sobie cenię polskie kapele grające i śpiewające po polsku, niż takie, które próbują śpiewać po angielsku.

RP: Myślę, że śpiewanie po angielsku jest trochę pójściem na łatwiznę. Tekst po angielsku daje większą szansę, że nikt nie będzie go słuchał. Śpiewanie po polsku bardziej obnaża.