Niewinna awangarda, estetyka, syntetyka i ten cały jazz

Dave Holland (fot. Marcin Puławski)

Pančevo, niewielkie serbskie miasto położone nad rzeką Temesz niedaleko jej ujścia do Dunaju. Daleko od wytartych turystycznych szlaków, ale blisko do lokalnej społeczności i ich codziennego życia. Daleko od morza i gór, ale blisko do autentycznych zasobów kulturalnych jednego z najciekawszych rejonów świata. Co robi podróżnik w tej części Europy na przełomie października i listopada? Szuka muzyki i jej życiodajnych właściwości. W Pančevie wszystkie drogi prowadzą do niezwykle sprawnie działającego Centrum Kultury, którego bogata oferta nie tylko zaspakaja mieszkańców tego regionu, ale również ich kształci. Kiedy więc do Pančeva zjeżdżają artyści światowego formatu nikt nie musi się martwić, że zabraknie odbiorców. Foyer Centrum Kultury co wieczór wypełnia się szczelnie widownią, która miłość do muzyki dzieli z pasją do wyrobów tytoniowych. W Serbii niekoniecznie przestrzegany jest zakaz palenia w miejscach publicznych, więc atmosfera jest gęsta nie tylko od muzycznych emocji, ale i papierosowego dymu. Kolejny urok Bałkanów, do którego jednak można się przyzwyczaić, a nawet za nim zatęsknić.

Zakir Hussain (fot. Marcin Puławsksi)

22. edycja festiwalu jazzowego w Pančevie odbyła się w dniach 31 październik – 2 listopad. 3 dni obfitujące w muzykę artystów z Nowego i Starego kontynentu, jak i Bliskiego Wschodu. Nie obyło się bez conocnych jam sessions, otwartych wywiadów z artystami, prezentacji książek, w tym długo oczekiwanej „Jazz Face” dyrektora artystycznego festiwalu – Vojislava Pantića – jak i wystawy zdjęć. W tym roku hall główny domu kultury  zdobiły prace jednego z najbardziej sympatycznych i uzdolnionych fotografów – Dragoslava  Nedića.

Obok wszelkich walorów pozamuzycznych, największym atutem festiwalu od lat pozostaje jego zawartość programowa, sporządzona bez kalkulacji, koleżeńskich umizgów i przede wszystkim bez kompleksów. Ambitna muzyka nigdy nie powinna być „straszakiem” na widownię i w Pančevie ta kwestia jest doskonale rozumiana. Występ kogoś takiego jak projekt Little Rosies Kindergarten jest tego najlepszym przykładem. Kolektyw młodych, szalenie utalentowanych i odważnych artystów z Austrii doskonale obrazuje te słowa. Jak mówi jedna z wokalistek zespołu Anna Anderluh – sposób tworzenia muzyki przypomina u nas zabawę dzieci w przedszkolu, do czego odnosi się też nasza nazwa. Oglądanie ich koncertu na żywo jest absolutnie fascynujące. W 12-osobowym składzie każdy może wyjść ze swoim własnym pomysłem, który opracowywany jest przez cały kolektyw. Wiadomo, że improwizacja pełni tu pierwszorzędną rolę, ale już metodologia ich pracy twórczej pozostawia zdecydowanie więcej pytań niż odpowiedzi. Ta świeża i – chciałoby się rzec – niewinna awangarda jest tylko przykrywką pod starannie uporządkowaną i kompleksową muzyczną myśl.

Peter Rozsnyói (fot. Marcin Puławski)

Występy takich artystów jak Dave Holland zawsze budzą duże emocje. Najnowszy projekt, w którym przyszło uczestniczyć brytyjskiemu kontrabasiście nazywa się Cross Currents i składa się z takich znakomitości jak Chris Potter na saksofonie i Zakir Hussain na tabli. Ta oryginalna obsada wykonawcza wymaga jednak wyjątkowej muzycznej wyobraźni, bo brak instrumentu harmonicznego w składzie to zawsze dla zespołu spore wyzwanie. W przypadku akurat tego tria dodatkowe trudności zmobilizowały artystów do wzniesienia się na szczyty swoich umiejętności. Dialog pomiędzy tą trójką spełniał wszelkie właściwości kanonu piękna w muzyce. Gęsta tkanka rytmiczna kreowana przez Hussaina była idealną podstawą pod bezkresną melodyczną pajęczynę Chrisa Pottera, zaś kontrabas Hollanda dawał solidny fundament pod strukturę całego dzieła. Muzyka pełna erudycji w prawdziwe mistrzowskim wykonaniu.

Serbscy artyści zaprezentowali program ukierunkowany na mainstream. Zarówno zespół pianisty Dragana Ćaliny jak i żeński kwartet Ming wykonali interesujący stylistycznie repertuar, który na pewno przypadł do gustu publiczności i pozytywnie nastroił na resztę wieczoru. Najbardziej produktywnym instrumentalistą okazał się saksofonista Luka Ignjatović, który zagrał podczas obu występów, momentami kradnąc show pierwszoplanowym postaciom.

Mark Guiliana (for. Marcin Puławski)

Osobowość węgierskiego pianisty Petera Rozsnyóia okazała się bardziej ekscentryczna niż jego muzyka. Skulony za klawiaturą artysta z niemałą charyzmą prezentował swe głęboko zakorzenione w jazzowej tradycji utwory, najczęściej o balladowym charakterze. Trudno wyczuć czy jego komiczne zapowiedzi kolejnych kompozycji były tylko wyuczoną sceniczną grą, ale na pewno trzeba przyznać, że poza muzycznym, drzemie w nim również talent konferansjera.

Izraelski kontrabasista Shay Hazan ze swoim kwintetem zagrał jedynie przez 25 minut i z niemal dobowym opóźnieniem. Artyści spóźnili się na swój samolot i do Serbii musieli przyjechać autokarem. Ich żywiołowy, ale krótki występ pokazał jak wielkie tkwią w nich umiejętności i jak świetnego koncertu mogłaby doświadczyć tamtejsza publiczność, gdyby tylko muzycy dotarli do Pančeva na czas, a tak… pozostał tylko niedosyt.

Najbardziej kontrowersyjną postacią festiwalu okazał się amerykański perkusista Mark Guiliana. Artysta znany z współpracy m.in. u boku: Davida Bowie, Avishai Cohena, Breda Mehldau, tym razem zaproponował muzykę gloryfikującą rytm i elektronikę. Projekt Beat Music, w którym perkusiście towarzyszył Chris Morrisey na gitarze basowej oraz Nicholas Semrad i Samuel Crowe na super nowoczesnych instrumentach klawiszowych był niepodobny do  niczego, co mogliśmy na tym festiwalu usłyszeć. Tymczasem Guiliana zagrał naprawdę precyzyjny, wybitnie profesjonalny set, w pełni wypełniając wszystkie przyjęte przez siebie założenia. Problem w tym, że publiczność na taką muzykę nie była przygotowana. Amerykanin prędzej wypełniłby wielotysięczny stadion niż niewielką salę w Pančevie, ale też i jego muzyka zdecydowanie bardziej odpowiada otwartym plenerom. Konsternacja widowni mogła wprawić w zakłopotanie, ale nie zważając na to, artyści wykonywali kolejne swoje numery w tym rewelacyjny BUD spełniający wszystkie normy przebojowości. Swoją drogą to syntetyczne dźwięki bandu Guiliany doskonale pasowały do jesiennej, raczej ponurej aury tego industrialnego miasta, w którym mimo wszystko drzemią nieprzejrzane pokłady pozytywnych wibracji.

Paolo Fresu (fot. Marcin Puławski)

Grand finale festiwalu obył się już bez kontrowersji i dokładnie pokazał to, czego oczekuje tamtejsza widownia. Charles Tolliver All Stars idealnie wpasowali się w gusta widowni. Amerykanie zagrali z niespożytą energią, polotem i werwą. Lider na zmianę z saksofonistą Jesse Davisem bez pardonu atakowali każdą możliwą frazę gąszczem alteracji, sekundowymi dźwiękowymi aliażami, wściekłą dynamiką, mozaiką melodycznych zawiłości i kanonadą chromatycznych pochodów. Od egzotycznej krainy akordów bezfunkcyjnych trzymał ich w bezpiecznej odległości niczym rozjemca Keith Brown na fortepianie, któremu też nie brakło zmysłowo uzasadnionej dźwiękowej wizji. Ostatecznie i tak wszystko znajdowało się w rytmicznych szponach dwóch legend: Bustera Williamsa na kontrabasie i Lenny’ego Whita na perkusji. Podsumowując, był to jazz jaki wszyscy tego dnia chcieli usłyszeć.

Ostatni akt przypadł włoskiemu estecie – Paolo Fresu – który zaprezentował materiał „Tempo di Chet”, poświęcony nie któż innemu jak Chetowi Bakerowi. Ze sceny sączyła się absolutna harmonijność dźwiękowych proporcji. Barwa brzmienia trąbki i flugelhornu Włocha była miękka i giętka, słodka niczym plaster miodu oraz pełna bogactwa i uroku. Idealnie akompaniujący mu Dino Rubino na fortepianie i Marco Bardoscia na kontrabasie potrafili również znaleźć moment na soczyste, polifoniczne tutti, dyskretny humor i frywolny emocjonalizm. W ich muzyce w zasadzie nie było nic co mogłoby się nie podobać. Nic dziwnego, że niezmordowany włoski artysta, udzielający się w setkach projektów i będący niemal bez ustanku w trasie koncertowej, wszędzie gdzie się pojawi sprawia oszałamiające wrażenie. Westchnień do osobistego uroku Włocha jak i jego muzyki nie było końca.

Pančevo jest jednym z najbardziej przyjaznych miejsc, jakie przyjezdny może odwiedzić, i zarazem najlepszym dowodem na to, że warto zaufać własnemu instynktowi i podróżować do miejsc, których na próżno szukać w turystycznych przewodnikach. Festiwal ten jest do tego doskonałą okazją, a zawartość muzyczna rokrocznie udowadnia, że zwyczajnie warto tam być.

Charles Tolliver (fot. Marcin Puławski)