Odliczanie do wymarcia – subiektywna lista 10 albumów metalowych 1992 roku

Początek lat 90. Era grunge’u, MTV, podartych dżinsów i flaneli, długich włosów i plecaków-kostek. W Polsce lata raczkującego kapitalizmu i haustu wiatru z Zachodu, a także wchodzenia do kraju nad Wisłąwielkich wytwórni muzycznych. Chodniki i bazary pełne dziwnych kasetowych wydań zagranicznych płyt (sprzyjał temu brak regulacji prawnych w kwestii prawa autorskiego), a wśród nich… nierzadko same perełki!

Rok 1992 był dla ciężkiego brzmienia niezwykle łaskawy. Od Body Count i White Zombie po Danziga i Iron Maiden, od klasyków trashu i NWOBHM po ekstrema i frapujące fuzje gatunków, metal przechodził renesans po czasach spandexu i lakieru do włosów – i powracał z potężną siłą.  Niełatwo wymienić wszystkie płyty, które warte byłyby w tym zestawieniu odnotowania – niektórzy z Was mogą poczuć się zawiedzeni nieobecnością swoich faworytów, ale nie jest to też żaden ranking – kolejność jest zupełnie przypadkowa i nie ma na celu wartościowania jednych płyt względem drugich. Wybrałem dla Was dziesięć, które mnie osobiście najbardziej zapadły w pamięć i które najczęściej goszczą w moim domowym odtwarzaczu – z wielką przyjemnością podzielę się nimi z Wami, w ćwierćwiecze ich wydania.  

10. AC/DC „AC/DC Live”

Giganci z Krainy Kangurów początek lad 90. mogą zaliczyć do udanych. Okrzepł już w roli frontmana następca Bona Scotta – Brian Johnson – a zespół był w świetnej formie, nagrywając ważny w ich karierze krążek „The Razors Edge” z otwierającym go  superhitem Thunderstruck i chwytliwym Fire Your Guns na czele. Płyta na żywo to owoc trasy promującej album – ekspresyjne wykonania, piłujący niczym brzeszczot wokal Johnsona i żywiołowo reagująca publika sprawia, że zestaw dorównuje wydanemu jeszcze ze Scottem „If You Want Blood You’ve Got It”  – a może nawet chwilami go przebija…

9. Motorhead „March Or Die”

Lemmy i spółka stanęli przed trudnym zadaniem; jak bowiem nagrać godnego następcę przebojowego, ambitnego i nominowanego do nagrody Grammy albumu „1916”? Efektem ich pracy był właśnie „March or Die”, który moim zdaniem jest pozycją odrobinę niedocenianą w dyskografii grupy. Bo jak się przecież nie rozczulić nad trzema diabelskimi dżentelmenami w akustycznej balladzie (Slash, Ozzy Osbourne i Lemmy w I Ain’t No Nice Guy) albo nie zachwycić ciężarem Hellraiser, ze ścieżki do filmu pod tym samym tytułem? Warto posłuchać, warto przemyśleć… i nie sugerować się „gwiazdkami”!    

8. Vader „The Ultimate Incantation”

Jedyna polska płyta w zestawieniu to fonograficzny debiut olsztyńskiej bestii, który już potwierdzał, że mamy do czynienia z zespołem światowej klasy. Selektywne brzmienie gitar, zabójcze tempa, wylatujące jak bomby wulkaniczne z krateru frazy wokalne Petera i grający jak żywy metronom nieodżałowany Docent – to chyba najlepsza rekomendacja do posłuchania tej płyty. A kawałki takie jak Dark Age czy porażający siekającymi jak tasak gitarami The Crucified Ones to absolutna jazda obowiązkowa. Nadal twierdzę, że za krzewienie polskiej kultury i światową popularność należy im się jakieś małe „Gloria Artis” – to jak, Panie Ministrze? 

7. Megadeth „Countdown To Extinction”

Można nie lubić zarozumiałego posiadacza bujnych loków z „kompleksem Metalliki”, ale nie można mu odmówić talentu do tworzenia stylowych, thrashowych kompozycji. Ekipa pod wodzą Dave’a Mustaine’a na przełomie dekad miała prawdziwą złotą serię – od „Peace Sells… But Who’s Buying?” poprzez „Rust In Peace”, a skończywszy na ich najlepiej sprzedającym się albumie. Każdy z członków bryluje tutaj maestrią – duet gitarowy Mustaine’a i Marty Friedmana ma solidne oparcie w sekcji rytmicznej, a to, co robi na perkusji Nick Menza, to thrashowy wzorzec z Sevres. Chce się powiedzieć: Symfonia Destrukcji, Architektura Agresji… 

6. Iron Maiden „Fear Of The Dark”

Nie mogli nie znaleźć się na mojej liście. Mogę też nie być zbyt obiektywny, bo do Żelaznej Dziewicy mam stosunek więcej niż emocjonalny. Nie jest to może płyta, którą należałoby stawiać obok ich największych arcydzieł, ale tak ostro Bruce Dickinson nie brzmiał chyba nigdy wcześniej (Be Quick Or Be Dead), nie brak przebojowych refrenów (Chains Of  Misery) i stadionowych hymnów (Fear Of The Dark). Można wygłaszać różne opinie, ale jak na ciężki okres, w jakim znajdował się zespół (brak Adriana Smitha, Dickinson „na wylocie”) i tak udało im się nagrać całkiem równy album i pokazać, że personalne roszady im nie straszne. 

5. Rage Against The Machine „Rage Against The Machine”

Miałem tu dylemat (wszak Ice – T zadebiutował w tym samym roku z Body Count), ale wybór mógł być tylko jeden. Funk, pisk gitarowych solówek i zapał rewolucyjny równy maoistowskiej miejskiej partyzantce – Rage Against The Machine uderzyli w fonografię zmasowanym atakiem szalonego rapu wystrzeliwanego z ust Zacha de la Rochy i bujającymi jak nigdy riffami Toma Morello. Wake Up, Take The Power Back, Killing In The Name, Know Your Enemy – wstyd nie znać takiej klasyki. Moim prywatnym, małym marzeniem byłaby reaktywacja i trasa koncertowa, ale na razie muszą wystarczyć nam Prophets Of Rage. 

4. Faith No More „Angel Dust”

Sen szaleńca – tak w skrócie można opisać drugą płytę Faith No More z Mikiem Pattonem. Kompletny miszmasz stylów i nastrojów – od heavy metalu zabarwionego muzyką fusion (Land Of Sunshine) poprzez funk metal z cheerleaderskim zaśpiewem (Be Agressive) do kowerów muzyki filmowej (Midnight Cowboy). Ostatni album z gitarzystą Jimem Martinem. Chociaż otrzymywała różne recenzje, nie można płycie zarzucić braku świeżości i oryginalności. Mike Patton zaprezentował zaś pełnię swoich wokalnych możliwości, wahając się  od przeraźliwego krzyku po głęboki, mroczny baryton.

3. Kiss „Revenge”

Bez cekinów, bez makijażu, za to z bardzo rockową płytą. Zmarłego Erica Carra na perkusji zastąpił Eric Singer, zaś obowiązki prowadzącego „wiosłowego” wziął na siebie Bruce Kulick. Wydawnictwo odznacza się nowoczesną produkcją, poraża też surowością niektórych kompozycji – bryluje w tym klimacie bardzo rasowy Take It Off  ale nie brak jej też tego charakterystycznego dla Kiss dekadenckiego luzu (Domino). Ja jednak najbardziej z zestawu lubię God Gave Rock And Roll To You II, stadionowy, uderzający wybuchowym akordem cover grupy Argent.  

2. Alice In Chains „Dirt”

Według wielu jeden z najlepszych albumów 1992 roku nie tylko w swojej kategorii. Jeszcze mroczniejszy i bardziej przemyślany od swojego poprzednika, balansujący między grungem a heavy metalem „Dirt” to kwintesencja stylu Alice In Chains – emocjonalny wokal Layne’a Staleya połączony z potężnymi gitarami Jerry’ego Cantrella dał piorunującą mieszankę, a wszystko to dopełnione pesymistycznymi w swojej wymowie tekstami o autodestrukcji, poczuciu samotności i trudnych relacjach między ludźmi. Them Bones, Rooster, Angry Chair – utwory z „Dirt” to klasyka, która inspiruje po dziś dzień. 

1. Pantera „Vulgar Display Of Power”

Niczym sfora wygłodniałych psów spuszczonych z łańcucha, Pantera zaatakowała świat następcą „Cowboys From Hell” z ogromnym impetem. Gdyby dało się wyrzeźbić momenty w muzyce, w tym przypadku wyrzeźbiłbym Phila Anselmo krzyczącego By Demons Be Driven albo Dimebaga Darrella grającego riffy Mouth For War i motoryczne Walk. Porażający ciężar i agresja dają odczucie podobne do tego, które wywołuje okładka – cios jak pięścią w twarz prosto z gitarowego wzmacniacza. Płyta doskonała od początku do końca i elementarz każdego prawdziwego fana metalu.