Pain of Salvation – In the Passing Light of Day

★★★★★★★★✭☆

1. On a Tuesday 2. Tongue of God 3. Meanigless 4. Silent Gold 5. Full Throttle Tribe 6. Reasons 7. Angels of Broken Things 8. The Taming of a Beast 9. If This Is the End 10. The Passing Light of Day

SKŁAD: Daniel Gildenlöw – wokal, gitary, lutnia, akordeon; Ragnar Zolberg – gitary, wokal, akordeon, cytra, samplery; Léo Margarit – perkusja, wokal; Daniel Karlsson – klawisze, wokal, fortepian; Gustaf Hielm – gitara basowa, wokal

PRODUKCJA: Daniel Bergstrand

WYDANIE: 13 stycznia 2017 – InsideOutMusic www.painofsalvation.com

Pain of Salvation nigdy nie należeli do zespołów usatysfakcjonowanych staniem w miejscu. Można powiedzieć, że lider zespołu bardzo poważnie wziął do siebie przymiotnik „progresywny”, śmiało oddając się łączeniu swojej muzyki z klasycznym instrumentarium na „Be”, następnie na „Scarsick” eksperymentując z wieloma stylami, w tym również z rapem i disco, aby w końcu na dyptyku „Road Salt” przepoczwarzyć Pain Of Salvation w grupę hard rockową. Ta ostatnia zmiana była dla wielu fanów zbyt szokująca i rozpoczęła wypatrywanie powrotu do tzw. korzeni. Ale czy od tej formacji można było oczekiwać kroku wstecz? Szwedzka grupa nie tym zdobyła sobie miłość słuchaczy.

Trudno pisać o najnowszym wydawnictwie, omijając problemy zdrowotne Daniela Gildenlöwa. Infekcja bakteryjna, jakiej nabawił się muzyk, okazała się być bardzo poważna i musiał on spędzić wiele miesięcy w szpitalu. Nic dziwnego, że zaczął rozmyślać nad perspektywą śmierci i losowością życia. Zupełnie nieoczekiwana choroba mogła przecież zakończyć jego życie. Daje nam to namacalny kontekst do wartości lirycznej nowych kompozycji, ale nie tylko, bo w kontekście muzycznych „In the Passing Light of Day” jest jedną z najcięższych, najbardziej miażdżących płyt zespołu. Prym wiodą surowe emocje lidera, który próbuje się uporać z tym, co go spotkało. Te wydarzenia i odczucia były znaczącą i dominującą częścią jego życia przez dość długi czas, a więc trudno go winić za próbę się z nimi rozliczenia na tym wydawnictwie. A więc czego dokładnie możemy się tutaj spodziewać muzycznie? Z pewnością nie mamy do czynienia z pełnoprawnym powrotem do korzeni, czego fani mogli się spodziewać po pierwszej zajawce albumu w postaci kilku nutek z Full Throttle Tribe. Nie ma też mowy o taplaniu się w komercji, co wielu zasugerował Meaningless, co mnie akurat bardzo dziwi, bo pomimo tego, że jest to zdecydowanie najbardziej przebojowy utwór na płycie, może nawet najbardziej przebojowy w karierze zespołu, to ma on odpowiednią zawartość metalu i niestosownych treści lirycznych, by nigdy nie znaleźć się w radiu. Na „In the Passing Light of Day” zdecydowanie słychać echa „Road Salt”. Słychać je przede wszystkim w przybrudzonym brzmieniu i braku rozbuchanych, wirtuozerskich zagrywek. Brzmienie jest jednak znacznie bardziej metalowe i soczyste, wręcz atakujące słuchacza. Wystarczy sekunda od odpalenia płyty, aby to zrozumieć, bo On a Tuesday się z nikim nie cacka i wita nas hałaśliwą perkusją i rwanymi riffami. Słuchając tego utworu, mam nieodzowne wrażenie, że Daniel próbuje tutaj przekazać swoje wahania między rozżaleniem i wściekłością. To zresztą nie jedyny utwór, w którym liryczne momenty są gwałtownie zagłuszane bolesnym ciężarem.

Kompozycja otwierająca pokazuje też, że grupa zwraca uwagę na to, co dzieje się w muzycznym świecie, przez co słychać w niej nawiązania do djentu. Podobnie jak w Reasons, który wyróżnia też frazowany refren, choć szczerze mówiąc trudno tu określić, który fragment jest refrenem, bo utwór nie trzyma się klasycznych schematów. Na szczęście dla utrzymania równowagi w naturze, Pain of Salvation przygotowali dla nas też parę lżejszych momentów. Najspokojniejszym fragmentem „In the Passing..” jest Silent Gold, w którym Gildenlöw brzmi niczym zmęczony życiem rockman, a jego głos wybrzmiewa perfekcyjnie w swojej niedoskonałości. Towarzyszy mu prosty, melancholijny akord fortepianowy i szczątkowa melodia gitarowa. Wokal ogółem brzmi na tym krążku bardzo różnorodnie. Daniel zawsze był znakomitym wokalistą, który swoją skalą potrafił zawstydzić niejednego tuza wokalistyki. Na najnowszym wydawnictwie częściej słychać w jego głosie pierwiastek ludzki – więcej chrypy, więcej łamiącego się głosu, jeszcze bardziej zaangażowany krzyk. Możliwe, że choroba nie oszczędziła też jego aparatu mowy, który się w nieopisany sposób zmienił, emitując jednak wciąż ten sam charakterystyczny tembr, który zwrócił naszą uwagę przy pierwszym spotkaniu. Warto wspomnieć, że często wspomaga go też gitarzysta Ragnar, którego wysoki głos najbardziej słychać w refrenie Meaningless. Wspomniałem, że niespecjalnie słychać na nowej płycie tę rozbuchaną wirtuozerię charakterystyczną dla progresywnego metalu i po części wczesnego oblicza zespołu. Po co więc te ponad 10-minutowe kompozycje? Nie trzeba przecież atakować słuchaczy klawiszową akrobatyką, ani biegać po gryfie jak opętany, aby zapełnić ten czas interesującą muzyką. Full Throttle Tribe na przykład po pewnym czasie odkrywa przed słuchaczem drugoplanowe łakocie. Oprócz tego, że utwór charakteryzuje się zapamiętywalnym tematem na klawisze, to na drugim planie skrywa uzależniającą elektronikę. Dodajcie do tego rewelacyjny refren i djentowe, walcowe riffy w finale, i mamy bardzo interesujący kawałek muzyki. Co ciekawe na pierwszą i jedyną solówkę na „In the Passing Light of Day” trzeba czekać aż do Angels of Broken Things, który kryję się pod numerem 7. Zaznaczę jeszcze, że jest na co czekać, bowiem to bardzo emocjonalny utwór, a zaprezentowana w nim solówka gitarowa poraża mieszanką liryczności i ciężaru z rodzaju tych, które na długo zapisują się w pamięci. Ale wracając do kolosów mieszkających na tym albumie, wieńczącemu to dzieło utworowi tytułowemu nie zaszkodziłoby lekkie uszczuplenie, choć nie ma mowy o tym, żeby utwór się przesadnie dłużył i w niewdzięczny sposób podsumowywał ten bardzo udany album. Ma się jednak wrażenie, że powinien się skończyć co najmniej 3 minuty wcześniej. Słyszałem też narzekania, że utwór ten jest zbyt podnoszący na duchu, a przecież tylko tak można było zwieńczyć takie dzieło. W końcu Daniel jest wdzięczny za swoje odzyskane zdrowie i spogląda w przyszłość z nadzieją, ale też prawdopodobnie z pokorą. Dlatego zamiast czarować nas skomplikowaną układanką, serwuje nam tak naprawdę prostą balladę o życiu. Zaczyna delikatnie, powoli wprowadzając nas w melancholijny nastrój z pomocą akustycznej gitary i basu. W okolicach 6 minuty muzyka zaczyna narastać w charakterystycznym dla Anathemy stylu, a gdy już spodziewamy się erupcji, jeszcze przez chwilę otacza nas spokojem. Kiedy jednak wreszcie dostajemy upragnione rozwinięcie, należycie ono nas miażdży i faktycznie podnosi na duchu ekspresją i pasją.

Największą siłą „In the Passing Light of Day” jest to, że każdy utwór się czymś wyróżnia i prezentuje się znakomicie jako jednostka, a w zestawie nabiera jeszcze wyrazu. Zespół postawił tym razem na bezpośredniość brzmienia, ale nie zapomniał o odpowiednim upiększeniu swoich kompozycji, dzięki czemu w If This Is the End możemy usłyszeć akordeon, a Tongue of God skrywa w swojej melodii delikatne orientalizmy. Na płycie pojawiają się też lutnia, cytra i różnego rodzaju instrumenty klawiszowe. Wystarczy tylko wytężyć ucho, by wychwycić wszystkie zawiłości tego albumu.

Nie ukrywam, ze pokładałem w tym albumie spore nadzieje. Dowodem na to jest na pewno wybranie Meaningless najlepszym utworem 2016 roku na moim blogu. Bez dwóch zdań jest to dla mnie największy „przebój” zespołu. Na całe szczęście na „In the Passing Light of Day” jest znacznie więcej momentów wartych wyróżnienia i jest to płyta przede wszystkim usłana potężnymi emocjami, które konsumują słuchacza. Podoba mi się też, że Szwedzi dalej prą do przodu i zmieniają swoje brzmienie. Słychać w nowej muzyce wszystkie etapy, jakie przeszli. Formują się one w rewelacyjną muzyczną opowieść. Nie można było sobie wymarzyć lepszego początku roku.