Pančevo – tam gdzie jazzem oddycha się jak powietrzem

Joe Lovano (fot. Marcin Puławski)

Są takie miejsca na świecie, gdzie muzyka jazzowa stanowi prawdziwą jedność z powietrzem i nastrojem, wkomponowuje się w otoczenie na zasadzie naturalnego składnika i nieodłącznego elementu, a nie tylko kolorystycznego dodatku. Takim miejscem w dniach od 2 do 5 listopada było Pančevo – niewiele ponad 70-tysięczne miasto w Serbii, do którego zawitały muzyczne osobistości prawdziwie jazzowego kalibru. Grali oni muzykę pełną nieskończenie różnych treści, elektryzującą uczucia,  odruchy i za każdym razem wywołującą ten najbardziej pożądany w jazzie efekt – euforię publiczności.

Biorąc pod uwagę lokalizację tego wydarzenia jak i samą populację Pančeva, to program tego festiwalu można określić jako prawdziwą sensację. Tacy artyści jak: Joe Lovano, Tim Berne, Avishai Cohen oraz Ambrose Akinmusire w chwili obecnej należą do najbardziej pożądanych i docenianych przez krytyków wykonawców i którzy swoją renomę zbudowali na bezkompromisowej postawie i nieustępliwym dążeniu do wyznaczonego celu. Takie samo założenia musieli mieć też organizatorzy tego festiwalu na czele z dyrektorem artystycznym Voją Pantićem, który dzięki swej wizjonerskiej postawie z roku na rok systematycznie podnosi rangę Pančeva na jazzowej mapie Europy.  

Tim Berne (fot. Marcin Puławski)

Tim Berne’s Snakeoil nie jest oczywistym wyborem na pierwszy akt festiwalu, aczkolwiek w zestawieniu z Joe Lovano Classic Quartet daje słuchaczowi doskonały przegląd na to, jak bardzo różnić się może obecnie jazzowa ekspresja. Jeśliby przyjąć postawę filozofa, to oba koncerty określić by można jako połączenie pierwiastka dionizyjskiego z apolińskim. Nie trzeba jednak wiele, aby odczuć wielkość muzyki obu saksofonistów, którzy notabene darzą siebie nawzajem ogromnym szacunkiem.

Podczas występu bandu Tima Berne’a wyjątkowo wiele elementów muzycznego dzieła zaczynało się od przedrostka „poli”. Była tam zaawansowana polirytmia, polifonia, a momentami nawet politonalność, która szybko przeradzała się we fragmenty aleatoryczne. Innymi słowy awangarda, w której wszystko było pod kontrolą, bez poczucia przesytu, gdzie nawet najbardziej rozbudowane partie solowe poszczególnych instrumentów potrafiły zgrabnie połączyć się w misterną konstrukcję melodyczną tworzoną przez saksofon, klarnet (Oscar Noriega) i fortepian (Matt Mitchell). 

Joe Lovano Classic Quartet jest tylko klasycznym z nazwy, o której decyduje skład, a nie muzyka. W odróżnieniu od poprzedniego zespołu, w tym przypadku mamy do czynienia z klasycznym kultem jednostki lidera, o którego obecności w żadnym momencie nie da się zapomnieć. Joe Lovano wybrał do swojej formacji artystów młodego pokolenia (Lawrence Fields – fortepian, Peter Slavov -–kontrabas, Otis Brown III – perkusja), którzy dają mu mnóstwo energii i wigoru. On sam swoją grą nie odprawiał drobiazgowo nabożeństwa jazzowego stylu, ale raczej naginał go do swej indywidualności. Gra Lovano nikogo nie mogła rozczarować, saksofonista imponował potężnym, mięsistym tonem swego instrumentu i jedynymi w swoim rodzaju partiami solowym, przy których spokojnie odłożyć można na bok swój cały aparat krytycznej mądrości i oddać się wrażeniu jego gry.

Podsumowując występy obu saksofonistów, należałoby jeszcze wspomnieć o dwóch niezwykle utalentowanych artystach, którzy bezapelacyjnie podnoszą ich twórczość o co najmniej jeden stopień na skali muzycznej satysfakcji. Są nimi perkusista i wibrafonista Ches Smith, występujący u boku Tima Berne’a, oraz pianista Lawrance Fields grający z Lovano. Obaj muzycy już od jakiegoś czasu grają swoją własną „pieśń przyszłości jazzu”, w którą już teraz należałoby się uważnie wsłuchać.

Avishai Cohen (fot. Marcin Puławski)

Obok dwóch wielkich saksofonistów festiwal w Pančevie miał również swoich dwóch wielkich trębaczy. Pierwszy z nich, Avishai Cohen, przez część odbiorców wciąż mylony jest ze swoim imiennikiem – kontrabasistą. Wśród krytyków jednak coraz częściej przeważa przekonanie, że to muzyka Cohena – trębacza jest w ostatnim czasie o wiele bardziej wartościowa, co potwierdzić mogą jego dwa ostatnie albumy „Into The Silence” oraz „Cross My Palm With Silver” nagrane dla monachijskiej oficyny ECM. To właśnie z tych albumów popłynęła muzyka na koncercie jego kwartetu (Yonathan Avishai – fortepian, Johnathan Zelnik – kontrabas, Ziv Ravitz – perkusja). Avishai Cohen od samego początku postawił na lirykę i idealne zespolenie z resztą kwartetu. On nie tylko grał skomponowane przez siebie utwory (Shoot Me In The Leg, Will I Die Miss? Will I Die?), ale również je przeżywał. Imponował pewnością zadęcia, tonem słodkim, a mocnym, zawsze wywołującym znamienny efekt wzruszenia. 

Podobnymi atrybutami imponował kwartet amerykańskiego trębacza Ambrose’a Akinmusire’a (Sam Harris – fortepian, Harish Raghavan – kontrabas, Justin Brown – perkusja), aczkolwiek w jego muzyce na próżno byłoby szukać bliskowschodniej kolorystyki. Najbardziej pamiętliwymi momentami koncertu okazały się rzewne ballady, co jakiś czas zmącone gwałtownymi interludiami wchodzącymi niekiedy w rejony free. Utwór Moment in between the rest (to curve an ache) to jedna z kompozycji mogąca śmiało nominować do najlepszych momentów całego festiwalu i która doskonale definiuje styl gry jednego z najwybitniejszych trębaczy naszych czasów. Styl, w którym nie ma rzeczy oczywistych i wyświechtanych fraz oraz gdzie dominuje ustawiczne odkrywanie siebie na nowo. Słowem piękna, szlachetna, wspaniała muzyka.

Ambrose Akinmusire (fot. Marcin Puławski)

Najbardziej kontrowersyjnym koncertem festiwalu okazał się występ amerykańskiej wokalistki Chiny Moses. Córka legendarnej śpiewaczki jazzowej Dee Dee Bridgewater muzykę ma we krwi, imponuje nie tylko głosem, ale również elegancją i ogólną prezencją na scenie. Cały koncert był doskonale wyreżyserowany, chociaż tamtejsza, wyjątkowo starannie wykształcona muzycznie publiczność, przyzwyczajona do wyrafinowanej muzyki, niektórymi zabiegami wokalistki mogła być nieco zaskoczona. Chęć przypodobania się audytorium poprzez zachęcanie do wspólnego śpiewania i tańca nie zawsze przynosi pożądany efekt. Artystka była zdecydowanie bardziej przekonywująca, gdy skupiała się wyłącznie na śpiewie, o czym świadczyć może chociażby utwór Whatever z płyty „Nightintales”. Wydaje się więc, że odrobina pewności siebie pozwoliłaby tej artystce w całej krasie okazać tytaniczną siłę swego talentu. Póki co jej koncerty mogą budzić więcej pytań niż zachwytów, na które przecież w pełni zasługuje.

Festiwal nie mógłby się oczywiście obejść bez przedstawicieli serbskiego jazzu. W tym roku gospodarzy reprezentowała grupa Fish In Oil oraz Vladimir Nikolov/Srđan  Ivanović Undectet, który wystąpił z programem „Artistry In Broken Rhythm”. Muzyki tych pierwszych słucha się za mało głową, a zanadto sercem, zwłaszcza jeśli jest to serce serbskie. Odrzućmy zresztą przestarzały podział – ich muzyki, która m.in. pochodziła z ich ostatniego albumu „3 Kjluca”, słucha się całym sobą, tyle tam żywiołu i niczym niepohamowanej bałkańskiej fantazji. Undectet przedstawił natomiast zgoła odmienne podejście, inspirując się nie tyle bałkańską tradycją, co muzycznym dziedzictwem Stana Kentona. Warto podkreślić, że było to premierowe wystąpienie tego wyjątkowo ambitnego kolektywu. Oprócz finezyjnych i starannie zaaranżowanych kompozycji autorstwa liderów zespołu, na uwagę zasługiwały również partie solowe m.in. Marko Živadinovića (akordeon), Mihaila Ivanova (kontrabas) oraz Luki Ignjatovića na saksofonie.

China Moses (fot. Marcin Puławski)

Ten ostatni był zresztą wyjątkowo zapracowanym artystą całego festiwalu. Jego Schime Trio przez trzy noce inicjowało jam session w foyer domu kultury, dostarczając tym samym mainstreamowej witaminy zwłaszcza tym, którzy mieli jej niedobór podczas koncertów programu głównego. Poziom wykonania tych szalenie uzdolnionych i jakże chętnych na każdą sposobność gry muzyków, doskonale rozumiejących znaczenie słów Joe’ego Lovano: The more you play, the more you’ll say, mógł zadowolić i pojednać wszystkich zwolenników jazzowego rzemiosła. Jeśli dodać do tego występ węgierskich piewców cygańskiego swingu ,Canarro, rewelacyjny koncert Daniel Erdmann’s Velvet Revolution oraz wystawę zdjęć popularnego El Gvojosa (a.k.a. Želimir Gvojić), to powstaje nam gotowa recepta na festiwal doskonały, zachowujący balans pomiędzy tradycją, a nowoczesnością, odwołujący się do sprawdzonych wzorów, ale nie obawiający się trudnych muzycznych treści. Festiwal wychodzący najnowszym jazzowym formom i formacjom na przeciw i nie zapominający o twórczości rodzimych muzyków.

Ponad wszystkimi podziałami jest jednak publiczność Pančeva, odpowiedzialna za tę specjalną atmosferę, gdzie słuchający sprawiają wrażenie współtwórców, wpływają poprzez swoje reakcje na grających, wzmagają nastrój podniecenia i ładują potencjał twórczy artystów grających na scenie. A wszystko to w mieście, gdzie często ze względu na gęsty smog jazzem oddycha się jak powietrzem. 

Vladimir Nikolov/Srđan  Ivanović Undectet (fot. Marcin Puławski)