Pancevo – w oczekiwaniu na nieoczekiwane

Cecile McLorin Salvant (fot. Marcin Puławski)

Od wieków mędrcy tego świata zastanawiali się nad problemem, jak stworzyć sztukę masową powszechnie dostępną i popularną, a zarazem nowoczesną i wartościową artystycznie. Ostatecznie stworzyli ją nikomu nieznani amatorzy, prości ludzie częstokroć nieznający nut, którzy, grając na prymitywnych instrumentach, w krótkim czasie osiągnęli szczyty wirtuozerii. Nazwali ją jazz. Abstrahując od teoretycznych wywodów na temat tego stylu, skupmy się jednak na jego socjologicznej i obyczajowej stronie oraz jakże specyficznej formie odbioru tej muzyki. Za przykład niech posłuży 21. edycja festiwalu jazzowego w Pančevie – 80 tysięcznej serbskiej miejscowości, która w dniach 1-4 listopada była jednym z najjaśniej świecących punktów na jazzowej mapie świata.

Ulrich Drechsler (fot. Marcin Puławski)

Lokalizacja tego wydarzenia zdumiewa za każdym razem nie tylko przyjezdnych zza granicy słuchaczy, ale przede wszystkim samych wykonawców. Tutaj bowiem, z dala od utartych szlaków jazzowych tournee, artysta przekonuje się, że jego muzyka dociera do miejsc, o istnieniu których wcześniej nie miał pojęcia, a sama percepcja i postrzeganie jazzu nie tylko dorównuje, ale wręcz przewyższa główne ośrodki jazzowego rzemiosła. W Pančevie zachowała się swoista romantyczność i niewinność tego stylu, pewien powiew czasów minionych, kiedy jazzu słuchało się po raz pierwszy. Doprawdy trudno wyjaśnić skąd to się bierze, ale przysłuchując się kolejnym wykonawcom, można odnieść wrażenie, że każdy z nich chciałby zaprezentować się tam lepiej niż gdziekolwiek indziej, a i sama muzyka, często nad wyraz wymagająca, spotyka się z lepszym zrozumieniem, a nawet erudycją.

Na tegoroczny program festiwalu złożyło się osiem koncertów rozłożonych na 4 dni z conocnym jam session oraz otwartymi wywiadami z gwiazdami festiwalu, których moderatom był człowiek instytucja i zarazem dyrektor tego wydarzenia – Vojislav Pantić. Analizując program festiwalu, nietrudno było domyśleć się, że intencją organizatorów miało być przedstawienie albo chociażby podkreślenie obecnych trendów w jazzie, nie zapominając o tradycji tego stylu. Niektóre z programowych propozycji były jednak niewiadomą, co wpisywało się w jeszcze jeden, niezwykle istotny element tej muzyki. Mowa tu o zaskoczeniu i wszelkich pochodnych tego słowa, bez których światowa kariera tego stylu nigdy nie miałaby miejsca.

Pierwszą niespodzianką był już inauguracyjny występ austriackiego tria Café Drechlser, które swoją nazwę zapożyczyło od słynnej wiedeńskiej kawiarni. Trio zaprezentowało mało uczęszczaną obecnie formułę jazzu, którą bezpretensjonalnie określili jako „dance music”. Muzyka stosunkowo nieskomplikowana, ale okraszona świetnym groovem i doskonałym kontaktem z publicznością wyjątkowo ekspresyjnego perkusisty (Alex Deutch) i saksofonisty (Ulrich Drechsler) oraz przejętego swoją rolą kontrabasisty (Oliver Steger) spotkała się z sympatią słuchających, jednocześnie udowadniając, że z akustycznego tria można jeszcze sporo wykrzesać, a nawet wprowadzić w taneczny pląs.

Gianluca Petrella (fot. Rita Pulavska)

Węgierska triada Kristófa Bacsó  miała znacznie większe umiejętności warsztatowe, ale nie potrafiła tego, kolokwialnie rzecz ujmując „sprzedać”. Jazz na pograniczu mainstreamu i progresji mógł zrobić wrażenie, ale zabrakło tam elementu artystycznego show. Muzycy byli jakby onieśmieleni i nie do końca przekonani co do swoich możliwości. Całkowicie niesłusznie! 

Pewności siebie na pewno nie brakowało Włochom. Gianluca Petrella (puzon), Pasquale Mirra (wibrafon) oraz Michelle Rabbia (perkusja) stworzyli swój własny świat, pełen odkrywczości (warstwa rytmiczna i harmoniczna), a zarazem bezpośredniej prostoty (melodyka), naładowany obrazoburczą pasją (partie solowe puzonu), a przy tym precyzyjnie zorganizowany i logiczny. Świat ten, który już dziś określić możemy jako „petrellowski” posługuje się własnym, indywidualnym językiem, na który włoski muzyk pracował od bardzo dawna u boku swego jazzowego koryfeusza Enrico Ravy. Dziś, w wieku 43 lat Gianluca Petrella może odgrywać główną rolę w wyreżyserowanym przez siebie teatrze muzycznych uniesień, nie zatracając przy tym charakterystycznej dla niego spontaniczności i typowo włoskiego temperamentu.

Rudresh Mahanthappa (fot. Marcin Puławski)

Rudresh Mahanthappa poza sceną prezentuje się niczym dystyngowany dżentelmen o nienagannych manierach, łagodnym, lekko pobłażliwym uśmiechu i świdrującym spojrzeniu. Dopiero na scenie po zetknięciu się z saksofonem jego aura pryska i zamienia się w prawdziwego mistrza ceremonii. Artysta, który obarczył winą Charliego Parkera za zostanie muzykiem jazzowym najchętniej ćwiczy grę przez 10 minut przed snem, ale nigdy nie przestaje grać w głowie. Owa metoda doprowadziła go do autentycznego wirtuozostwa, w którym nie ustępuje mu jego Indo-Pak Coalition (Rez Abbasi – gitara, Dan Weiss – perkusja, tabla). Rozpędzona, czasem orientalna i dzika, a czasem radosna muzyka kontrastowała z jakimś osobliwym liryzmem, a gwałtowna wściekłość potrafiła współistnieć z niepokorną finezją. Taki koncert można by słuchać jak mantrę, w nieskończoność.

Amerykański weteran gitary Ralph Towner na pewno nie miał takiej siły przebicia, ale i specyfika tego koncertu była zupełnie inna. Solowy występ na instrumencie akustycznym wymaga od widza zupełnie innej percepcji, a od wykonawcy maksymalnego skupienia przy każdej frazie. Nie był to pokaz gitarowej ekwilibrystyki, ale ekspozycja intelektualizmu i charakterystycznej dla tego artysty sentymentalności, której źródło znajdziemy w jego flagowym projekcie – grupie Oregon. 

Ralph Towner (fot. Marcin Puławski)

Gospodarzy godnie reprezentowało Schime Trio plus One (Luka Ignjatović – saksofon, Pedja Milutinović – perkusja, Boris Šainović – kontrabas, Sava Miletić – fortepian) z gościnnym udziałem włoskiego pianisty  Enrico Zanisiego. Kolektyw ten w przeciągu kilku ostatnich lat poczynił ogromne postępy, co potwierdza ich udział w ścisłym finale Euro Radio Jazz Competition, który miał miejsce podczas tegorocznego Jazz In Marciac. Serbowie nie odtwarzają i nie naśladują bezpośrednio jazzowych stylów, ale jak to często na Bałkanach bywa, wyposażają je w swoją harmonię, wirtuozerię, efektowny zmysł formotwórczy  i aranżacyjny kunszt. Dzięki pretekstom stylistycznym (hard bop, fusion, etc.) potrafią oni stworzyć niesamowity mariaż, któremu nie sposób nie ulec. I taki też był ich koncert – naładowany muzycznymi endorfinami i pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji. 

Występ bodajże najlepszej obecnie wokalistki jazzowej świata Cecile McLorin Salvant z Clayton-Hamilton Jazz Orchestra mógłby być ozdobą każdego festiwalu. Ich koncert w Pančevie można więc uznać za prawdziwą sensację! Jeśli nawet język muzyczny orkiestry nie jest już dzisiaj nowością, która olśniewała słuchaczy kilkadziesiąt lat temu, to wokalistyka Cecile McLorin Salvant ma swoje oryginalności również wtedy, gdy śpiewa tak znane standardy jak And I Love Her zespołu The Beatles. Jej krystalicznie brzmiący głos nawet w najwyższych rejestrach przesiąknięty jest emocjonalnością, którą charakteryzowały takie legendarne artystki jak Sarah Vaughan i Billy Holiday, będące dla niej po dziś dzień inspiracją. Ekstatyczne owacje publiczności nie mogły dziwić, zwłaszcza że był to ostatni akt festiwalu.

Nitai Herkshovits (fot. Marcin Puławski)

Prawdziwa magia tej czterodniowej imprezy zaistniała jednak dzień wcześniej. Wtedy to, jako ostatni punkt programu sobotniego wieczoru pojawił się na scenie mało znany kwartet izraelskiego saksofonisty tenorowego Odeda Tzura. Nikt nie oczekiwał po tym koncercie zbyt wiele, ale już pierwsze frazy Single Mother zelektryzowały widownię i trzymały ją w napięciu aż do samego końca. Tzur wydobywał ze swego instrumentu tak delikatne dźwięki, że graniczyły one niemal ze szmerami i szelestami. Były on jakby drogą do religijnej ekstazy, do pogrążenia się w sobie i oderwania od świata zewnętrznego. Do zrealizowania tego celu potrzebował zupełnie nowej kolorystyki brzmienia i klasycznego pojęcia dynamiki, nie zatracając przy tym idiomu jazzowego stylu. Na fortepianie wspomagał go Nitai Herskhovits, jakby nowo narodzony po średnio udanych próbach w roli solisty. Izraelczyk nie tylko grał, ale wręcz przeżywał każdą nutę, a nawet i pauzę. Tworzył on całą gamę najsubtelniejszych harmonii, przez które efektownie przedzierał się saksofon lidera z bardzo jasnym, ale jakże często zapominanym przesłaniem: The most important thing in the world is love. I naprawdę trudno zrozumieć dlaczego kwartet ten nie nagrywa jeszcze dla monachijskiej oficyny ECM?

Czasami cisza okazuje się cenniejsza niż najpiękniej wybrzmiewający akord, a to co nieoczekiwane potrafi zachwycić bardziej niż najbardziej spektakularnie przygotowane wydarzenie. I właśnie na tym polega magia jazzu – nie można jej ani wyreżyserować, ani napisać do niej scenariusza. Zdarzyć się może tylko w miejscach, gdzie zarówno artyści, jak i publiczność nie zatracili jeszcze spontaniczności, naturalności i ciekawości małego dziecka. Tak słucha się muzyki w Pančevie. Fenomen na skalę światową!

Cecile McLorin Salvant i Clayton-Hamilton Jazz Orchestra (fot. Marcin Puławski)