Peter J. Birch – The Shore Up In The Sky

★★★★★★★✭☆☆

1. Wake up, Louisiana! 2. Gallants 3. Self – Identity State of Memory 4. Memphis Blues 5. Black Tombstone 6. New Prince 7. Old Fashioned Hollywood 8. I’ve Got This Train 9. Everyday Chances 10. Ownbackyard 11. The Shore Up In The Sky

SKŁAD: Piotr Jan Brzeziński – wokal, wokal wspomagający, gitara akustyczna, gitara elektryczna, harmonijka ustna, syntezator/microkorg, tamburyn; Ernest Kałaczyński – gitara akustyczna, gitara elektryczna; Łukasz Rudnicki – gitara basowa; Max Psuja – perkusja, tamburyn PRODUKCJA: Peter J. Birch

WYDANIE: 30 października 2015 (prapremiera) -13 grudnia 2015 – Gusstaff Records/Borówka Music

Zacznę trochę wbrew gatunkowi płytki, którą przyszło mi dzisiaj recenzować i przytoczę słowa pewnego poety – rapera z miasta Zabrze, niejakiego Stasia, który w jednej ze swoich piosenek zawarł frazę, której sens moim zdaniem całkiem dobrze pasuje do sytuacji i definiuje materię, z którą będziemy się stykać. Tenże Stasio rzekł mianowicie, że (wytłuszczonym drukiem): …Aphex Twin to współczesny Mozart!A Andy Warhol ściemnił wszystkich, że to pop-art!

No właśnie, wkręcił wszystkich Andy, ale i Peter J. Birch nie jest taki święty. Bo to wszak nie jest żaden Peter, tylko nasz swojski Piotrek, i nie z żadnego tam Buffalo w stanie Nowy Jork, tylko z rodzimego Wołowa w województwie dolnośląskim! Ale trzeba przyznać, że cały ten „amerykański” anturaż jest niezwykle wiarygodny, a przede wszystkim, co tu się zaraz z potoku moich myśli wyłoni – muzyka jest go absolutnie warta. 

The Shore Up In The Sky to trzeci długogrający album artysty tworzącego w stylistyce rocka o posmaku retro, w melanżu z brzmieniami przywodzącymi na myśl scenę alternatywną lat 90. Na tym się jednak nie kończy, bo oprócz wyżej wymienionych dużo tu nawiązań do country czy folku. Jeżeli miałbym unaocznić styl Petera jakimś obrazowym opisem, to powiedziałbym tak: wesoły hipis w dzwonach i ukwieconej koszuli wraz z chłopakiem we flaneli i vansach siedzą razem przy piwie w polskiej knajpie…  

Już od pierwszych chwil czuje się, że Peter od razu ładuje nam petardę do ucha. Wake up, Louisiana! rzeczywiście od razu stawia na baczność, odzywając się lampowo charczącą gitarą, pulsującą w rytm genialnie swingującej perkusji. Wszystko to doskonale konweniuje z wokalem tytułowego bohatera, wyśpiewywanym jakby przez stary, lampowy mikrofon. Po takim „shuffle” Peter koi nas spokojną, nieco „radioheadowską” balladą Gallants (trochę w stylu Creep), gdzie ciepło grająca, brudna gitara łączy się z pięknymi harmoniami wokalnymi. Utwór dryfuje, a my razem z nim. Self – Identity State of Memory poraża natomiast bardzo dobrym, motorycznym riffem i umiejętnie użytymi „zawieszeniami” przed mięsistymi akordami. W Memphis Blues Peter zaczyna swoją „dylaneskę”. Utwór jest nagrany mocno w stylu amerykańskiego barda. Mamy tu nastrojowo dzwoniącą gitarę, są doskonale wypełniające chórki, przeciągle drgająca harmonijka i durowa, pogodna kompozycja, a wszystko zakończone spontanicznym wybuchem radości – wzorowo! Następujący po nim Black Tombstone, poprzedzony zabawną zapowiedzią, przywodzi na myśl sceny z filmów Roberta Rodrigueza albo Quentina Tarantino… Duszna knajpa na pograniczu Meksyku i USA i zespół grający rzewne country w stylu Everly Brothers czy Conwaya Twitty. Country’owo dzieje się też w New Prince, gdzie do błogiego spokoju dodano jeszcze leniwą gitarę lap steel oraz w Old Fashioned Hollywood. A potem… Elmore James? Son House? Robert Johnson? Nie, to tylko I’ve Got This Train, który brzmi jak klasyczny, akustyczny delta blues. Everyday Chances to bez wątpienia mój ulubiony utwór na całej płycie, doskonale skrojona, lekko „oasisowa” balladka, niby nic wielkiego, ale trafia prosto w serce. Ostatnie dwa kawałki to już odjazd w stronę współczesnej alternatywy, ale zupełnie nie wypadają ze stylistyki całego albumu i aż dziw bierze, że taki eklektyzm w przypadku Wołowianina (matko, jak to dziwnie brzmi!) w ogóle nie męczy. The Shore Up In The Sky to wypadkowa wielu inspiracji. Od psychodelicznego rocka poprzez country i blues po brzmienia w stylu Sonic Youth, Radiohead czy Oasis, retro spotyka się z nowoczesnością, a wszystko to, pomimo że wymyślone kompleksowo od pseudonimu po stylistykę, bardzo autentyczne, „analogowe” i bez niepotrzebnych wygładzeń. Słychać, że Birch odrobił lekcję z żonglowania klimatami i radzi sobie z tym naprawdę doskonale. Album ponadto jest pomysłowo wydany, w skromnym sleevie, ozdobionym grafikami przywodzącymi na myśl pamiętne prace Alana Aldridge’a dla The Beatles.

Ogółem: album i cały projekt to bardzo dobra, spójna całość, i gratulacje dla Petera (Piotra) za konkretną koncepcję i pomysł na siebie. Bez żadnej przesady mogę powiedzieć, że może być na polskiej scenie dużą konkurencją dla poruszającego się w podobnych klimatach popularnego ostatnio Organka. Polecam gorąco!