Alice Sara Ott & Ólafur Arnalds – The Chopin Project

★★★★★★★★✭☆

1. Verses 2. Piano Sonata No.3: Largo 3. Nocturne in C Sharp Minor 4. Reminiscence 5. Nocturne in G Minor 6. Eyes Shut – Nocturne in C Minor 7. Written In Stone 8. Letters Of A Traveller 9. Prélude in D Flat Major („Raindrop”)

SKŁAD: Alice Sara Ott – fortepian; Ólafur Arnalds – klawisze, fortepian (8); Mari Samuelsen – skrzypce (3); Viktor Orri Árnason – skrzypce; Björk Óskarsdóttir – skrzypce; Borarinn Baldursson – skrzypce; Unnur Jónsdóttir – skrzypce; Hallgrimur Jónas Jensson – skrzypce

PRODUKCJA: Ólafur Arnalds, Finnur Hákonarson, Snorri Hallgrímsson, Bergur Borisson, Nils Frahm & Dr. Alexander Buhr – Durton Studios – E7 Studios & Harpa Concert Hall

WYDANIE: 17 marca 2015 – Mercury Classics

No i kto powiedział, że artysta przez cały czas musi trzymać się tego samego, obranego z debiutem toru? Tym bardziej nie rozumiem i chyba nigdy nie zrozumiem osób, które psioczą na zespoły czy też indywidualne jednostki, które próbują wnieść w rejon muzyki coś nowego. Jakkolwiek kontrowersyjne zmiany by to nie były – artyści zawsze będą mieli prawo do dalszych poszukiwań. Nie oczekujmy – przyjmujmy i szanujmy! 

Tak też się stało z najnowszym dziełem Islandczyka subtelnych emocji, który bezczelnie garnie się i łasi do muzyki klasycznej! Cóż za profanacja – wykrzykną jedni, ale wiem, że ta „druga”, bardziej tolerancyjna grupa będzie po prostu urzeczona. Muzyka i jej styl to nieustanna podróż, którą tak czy siak musi tworzyć własne doświadczenie, a miał Ólafur Arnalds przecież styczność i z metalem, muzykę instrumentalną, techno czy ambientowymi projekcjami. Nie od dziś jednak wiemy, jak sporą estymą cieszy się u nas ten multiinstrumentalista.

Muzyka klasyczna to niekończące się źródło inspiracji!

W końcu wydaje płytę niejednoznaczną, a na pewno wyróżniającą się w blichtrze przyziemnych projektów. Islandczyk nie mógł zrobić tego jednak sam, dlatego poprosił o pomoc niemiecką pianistkę japońskiego pochodzenia Alice Sarę Ott, która wydała m.in. album wypełniony właśnie chopinowskimi walcami. Mimo że to ona stanowi kluczowy pion tego krążka z perspektywy brzmienia oraz instrumentarium, trzeba podkreślić, że to właśnie Ó. Arnalds zajął się całą aranżacją i rejestracją muzyki.

Ten eksperyment, bo tak należy to nazwać, rodzi się znacznie barwniej w sferze techniki nagraniowej. Montaż został tu poddany przeróżnym zabiegom, a poprzedzony został jeszcze większą ilością metod wspomnianej rejestracji. Na płytę trafiają więc partie nagrane na ulicy, w zatłoczonych pubach oraz innych niekonwencjonalnych miejscach.

Reinterpretacje Ó. Arnaldsa nie wychodzą poza tradycyjny kanał klasyki.

Generalnie mówią, że oryginał zawsze pozostanie oryginałem, którego wartości nie sposób przebić. Inne kompozycje to ubrania, które znoszone szybko się nudzą. Mówią też, że żadna interpretacja nie będzie doceniona w taki sposób jak jej oryginalne podejście do „tematu”. Jedyne w swoim rodzaju. A niech sobie gadają. Z muzyką klasyczną może być nieco inaczej, bo to niekończące się źródło inspiracji. Ten oto album to rzecz dość intymna, której wenę świetnie tłumaczy zawarta w książeczce historia i muzyka Fryderyka Chopina, do której w czasach uwielbienia dla metalu mogła Ó, Arnaldsa przekonać wyłącznie babcia. Coś więc w tej klasyce magicznego musi być, skoro i takie historie się pojawiają. 

Ó. Arnalds słusznie zauważa, że w blichtrze tego gatunku wciąż nie ma zbyt wiele miejsca na eksperymentalizm. Kompozycje muszą być zaprezentowane w sposób najbliższy oryginałowi. W innym przypadku zakrawa to o pomstę do nieba i… banał. No i tu pojawia się szokująca wypowiedź, bo nasz islandzki artysta chce zbezcześcić klasykę naszego rodaka, kreując różne eksperymentalne dziwadła.

Zszokowanych mogę natychmiast uspokoić, bo reinterpretacje Ó. Arnaldsa nie wychodzą poza tradycyjny kanał klasyki. Album jest oszczędny, zdystansowany i wybitnie subtelny. Nie da się jednak obok niego przejść obojętnym, bo nie jest to muzyka sztywna, pozbawiona uczuć. Jeśli więc dochodzą do Ciebie jej dźwięki, nie ma się zbyt wiele do powiedzenia, bo urzeka swoją emocjonalnością od samego początku. Odtwórcza też nie jest, bo zdecydowanie słychać tu skandynawskie pejzaże melancholii. Otóż to! Właśnie dzięki tej płycie zrozumiałem, czemu tak bardzo schlebiam islandzkiemu ferworowi dźwięków. Mają one bowiem w sobie identyczną nutę melancholii, którą zniewala F. Chopin. To on określił to brzmienie, a teraz okazało się, że gdzieś tam jest kraj, który da się zrozumieć bez komunikacji; da się polubić na podstawie muzyki, która płynąc z tamtejszych krajobrazów nostalgii, staje się jednocześnie parafrazą naszego słowiańskiego ducha.

Ten album to muzyka zmierzchu, kameralny wytwór refleksji i kontemplacji.

Nie ma tu jednak szaleństw, owej zadziorności, jaką raczył nas niektórymi  tworami F. Chopin. Na swój projekt autor wybrał bowiem raczej kompozycje wyciszone, które zgłębią to misterium „polskiego” brzmienia, emocji i wzruszenia, które – jeszcze raz powtarzam – kuriozalnie okazały się być bliskie mentalności Islandczyka. Oczywiście spora w tym rola podjętej koncepcji, bo jak już wspomniałem kompozycje nie są kopią oryginałów. Duża w tym rola instrumentarium, które wychwytują imitację innych brzmień i przedstawiają przeróżne muzyczne zaułki oryginalnych śladów. Nadal pozostaje to jednak muzyką zmierzchu, kameralnym wytworem refleksji i kontemplacji.

Zaledwie cztery tytuły nie zostały nazwane dziełami polskiego kompozytora. Wszystkie jednak to swobodnie oparte partie, które starają się dyskretnie mieszać z twórczością wybitnego Polaka. Tak jest w przypadku autorskiego Verses z mocną aranżacją smyczkowego kwintetu, w którym usłyszeć możemy elementy Piano Sonata no. 3: Largo. Okazuje się jednak, że jest to po prostu wstęp do kolejnych kompozycji, który sygnują dźwięki reminiscencji wcześniejszego utworu, a wieńczy je ten sam motyw w utworze Written In Stone. Kompozycje autorskie nie zrażają jednak słuchacza, posiadając niezwykłą moc asymilacji do chopinowskich brzmień i jego głębokiej intymności. Wszystko wydaje się wyraźnie ze sobą współgrać…

Zamknęli epokę romantyzmu w formie współczesnej szkatuły dźwięków.

Nie można scharakteryzować owych kompozycji jako schematyczne. Instrumentarium bawi nas bowiem falami zmian, cichymi zawirowaniami, pojawiającymi się skrytymi melodiami, nostalgicznymi skrzypcami Mari Samuelsen (Nocturne in C Sharp Minor). Ten sam zresztą utwór jest chyba zdecydowanie najbardziej drażniącym momentem, bowiem fortepian paradoksalnie zostaje tu przedstawiony jako tło pod szepty i resztę niezrozumiałych szumów, tracąc tym samym na owej szlacheckiej pompatyczności. Z drugiej strony zyskuje tym swoją intymnością, a nokturny, na których oparta jest większość interpretacji Islandczyka właśnie takową posiadają (Reminiscence, Eyes Shut – Nocturne in C Minor, Letters Of A Traveller).

Immanentne to dzieło. Zawsze byłem zdania, że lepiej budować mosty, niż je burzyć. Ó. Arnalds wybudował pomiędzy gatunkami kamienny pomnik, który na pewno będzie zapamiętany. Utrzymana została siła przekazu, jak i cała forma oraz treść. Oboje zaprezentowali projekt, nie bojąc się wystawienia na krytykę. Zatrzymując czas romantyzmu, zamknęli tę epokę w formie współczesnej szkatuły dźwięków, które jak się okazuje, mogą zainteresować więcej osób, niż by się mogło zdawać, nawet przy tak konserwatywnym tworze, jakim jest sama klasyka. Jestem pod wrażeniem!

ALICE SARA OTT & ÓLAFUR ARNALDS – REMINISCENCE