The Freuders – 7/7

★★★★★★★☆☆☆

1. Never talk to Strangers 2. Jane Doe 3. Faray 4. Against 5. Rosemary’s Baby 6. Shitty ending 7. 7 sins 8. CSI 9. Anamnesis I 10. CAN 11. Anamnesis II 12. Heisenberg Wisdom 13. Hexe 14. Final Quest  

SKŁAD: Tymek Adamczyk – gitary, wokale; Maciek Witkowski – bas, elektronika; Olek Adamski – gitary; Jacek „Lodi” Piątkowski – perkusja

PRODUKCJA: Filip Olecki, Michał Ścibior – Dizzy Dizzy/Wieloślad

WYDANIE: 2015 – Fonografika

Przez niektórych bardzo wyczekiwany album. Dla mnie nowość na rynku alternatywy. Takie jednak przyjmuję zawsze z dużym zaciekawieniem, którego czar szybko wcale nie pryska. Tym bardziej, że zespół nie wydaje krótkiej ramowej EP-ki, ale cały opasły długogrający i w dodatku dwupłytowy album. Są twory, które zaciekawią. Są takie, które odtrącą. Jest pomysł, który zainspiruje, a inni będą na owy element psioczyć. Rzecz to bowiem bardzo wielowymiarowa i nie tylko pod względem samej muzycznej konwencji, ale również formy lirycznej. Ujęli bowiem swoją twórczość (…) w formie koncepcji „piosenek-przepowiedni”, będących moralną spowiedzią głównego bohatera. Sprawdźcie jednak, po której stronie barykady jestem.

Zacznijmy jednak od początku, bo zespół nie wyrósł jednak z niczego. Dowiedziałem się nawet, że oprócz udziału na jednej z edycji Męskiego Grania zdobywa i nagrody, jak tytuł Soundbustera za najlepszy koncert polskiej formacji podczas Soundrive Festival 2014. Nie dziwię się, „7/7” to kawał solidnego rockowego grania, które często zahacza o brud stoner rocka, zwłaszcza pierwsza część materiału, o którego podziale potem. Gitary pachną delikatną siarką, która nie pozbawiła ich wyrazistości, ale zwiększając melodyczną rolę, wyłożyła też znaczącą cechę budowania tego specyficznego klimatu srogi. Wszystko niesie oczywiście świetna gra kąśliwego basu, który wodzi nas swoją dynamiczną formą, miejscami zaciekawiając swoją prostotą i energią, jaką biła twórczość Joy Division (Jane Doe) oraz perkusja, której brzmienie dobrze dyryguje całym instrumentarium. Zespół nie sili się na agresyjny przekaz. Stara się przekazać, co ma do przekazania w formie dużo bardziej wysublimowanej. Nie wykorzystuje wszystkich asów na samym początku. Rozdaje je stanowczo, uderzając słuchacza co jakiś czas oryginalną zagrywką, jej kulminacją w stanowczych finałach, wyrachowaniem w stonowanych momentach (7 Sins). Naprawdę dobrze ważą swoje instrumentalne proporcje. Z jednej strony formacja wydaje się konglomeratem minimalizmu, wykazując się wykalkulowaną rolą rytmiki i dynamiki, gdy zaraz zaskakuje spontaniczną charyzmą gitarowych riffów i dobrze zakamuflowaną elektroniką. Są jeszcze wokale, których eksperymentalizmy nieraz mnie zraziły (Shitty Ending), ale w większości to jednak wyrachowany, dobrze wyeksponowany środek przekazu (Jane Doe, 7 Sins, Faray, Against). Wokalista świetnie utaja swoje niedoskonałości, włączając w swój środek przekazu słuszną porcję teatralności i niewychylania się na wyższe rejestry wokalu. Dobrze wypada to w lekko pachnącym Faith No More Faray, gdzie wokale świetnie dobudowują brzmieniowe tło. Takie podejście zaprezentowali również w ostatnim, nie licząc Outro – 7 Sins.

Naprawdę dobrze ważą swoje instrumentalne proporcje.

Sporą rolę sprawia tu ciekawe brzmienie, ale to już sprawka wielu czynników. Jak sami tłumaczą: Aby odseparować się od standardowych warunków studyjnych oraz codziennych zobowiązań, zespół spakował sprzęt niezbędny do realizacji sesji nagraniowej i dzięki uprzejmości rodziny jednego z realizatorów na tydzień wyjechał do drewnianego domu pod Kozienicami, aby nagrać materiał na pierwszy, z dwóch krążków tworzących „7/7”. (…) Zerwanie z utartym trybem pracy studyjnej wpłynęło na świeżość materiału, a dzięki sprzyjającym warunkom akustycznym oraz panującej atmosferze udało się stworzyć podstawę finalnego brzmienia.

Przejdźmy jednak do rzeczy… Na nagranie pierwszej części albumu wystarczyło siedem dni, podczas których powstało siedem pierwszych kompozycji. Kolejne siedem opiewają dużo większą dozą eksperymentalizmów oraz improwizacyjnego kunsztu. Mniej tu jest melodii i schematyzmu, a rolę „głównego bohatera” grają hipnotyczne, choć relatywnie mało dynamiczne kompozycje. Z pewnością wpływ na to miało również kontrastujące z poprzednim miejsce rejestracji. Warszawskie studio Dizzy Dizzy/Wieloślad zapewniło bowiem koncepcję materiału, zaopatrzając drugą część materiału „7/7” o nieco bardziej abstrakcyjne rejony instrumentalizacji, rozwijające swoje przestrzenne horyzonty w wymiarze post-rocka. 

Nie ilością trafią jednak do publiczności, ale jakość musi ich do siebie przekonać.

Na pierwszej płycie potrafią naprawdę pozytywnie zaskoczyć. Mamy ciekawe zagrania, jak chociażby piękna refrenowa repetycja w Against rozłożona na elektronicznych pokładach instrumentalizmu, które roznosi ciekawe przestrzenne echo. Zaiste inspirująca kompozycja, którą mnoży natchnienie aranżacji. Jeśli już jesteśmy przy tej brzmieniowej powadze. Na pewno dużo lepiej niż oryginalna forma wyszła reinterpretacja Rosemery’s Baby. Utwór przesączony chłodną atmosferą z pewnością będzie doskwierał swoim mrocznym charakterem dzięki włączonemu weń minimalizmowi. Równie dobrze ma się to za sprawą wspomnianych 7 Sins oraz Against, które na tym albumie zyskały nowe życie, nieco brakującego na poprzedniej EP-ce prezentującej owe pozycje. 

Objęli paradoksalnie minimalistyczną drogę, z której wydziera się jeszcze od czasu do czasu pycha zbędnej różnorodności.

Co mnie zdziwiło to promujący kawałek Shitty Ending, który zaskakująco pod względem wyboru na promocję umywa się do innych. Duży wpływ zapewne miały tu wokale, które nieco lekceważąco zaprezentowane sprawiły, że na początku podchodziłem do zespołu z dużym dystansem. Byłoby o niebo lepiej, gdyby podjęli się powtórki z rozrywki i nagrali chociażby dużo ciekawszy Gamma Waves of Betelgeuse z EP-ki „Uroboros” (2014).

Druga część „7/7” to zupełnie inna bajka. Owszem, ciekawa to forma prezentacji swojej twórczości, ale konwencja jednak w tak rozbitej formie do mnie nie trafia. Zespół zaprezentował dwiema płytami kompletnie różne podejścia do sztuki, które oprócz łączącego je tytułu albumu zupełnie nie mają między sobą spójności. Otwierający krążek, tak bardzo charakterystyczny ze względu na swoje „przebojowe” podejście, nie jest dobrym wstępem do utworów opierających swoje instrumentalne improwizacje na przestrzeni 10-ciu minut znajdujących się na drugiej części wydawnictwa (Final Quest). Siłą rzeczy, po tak różnorodnym wstępie, aby zrozumieć konwencję drugiej płyty, trzeba od niej osobno zacząć i sporo odpocząć…

Znając The Freuders pod postacią pierwszej części albumu, nie da się ich zrozumieć, słuchając kolejnej. Zapewne byłoby tak na odwrót, gdyby zaczęło się swoją przygodę od post-rockowych wojaży. Nie naprawiają nawet tego spowite wokalami Can i Hexe, które paradoksalnie kontrastują z tą częścią płyty i po raz wtóry rozstrajają to, czego zapewne słuchacz oczekiwał. Nie wspominam również o deklamacyjnych pauzach, które niczego absolutnie w wartość artystyczną krążka nie wprowadzają. 

Podejście tłumaczyć może zamknięcie pewnego etapu, bo przecież to dwupłytowe wydawnictwo takim też jest. Są kompozycje, które pochodzą przecież z pierwszej EP-ki „Hikikomori”, ale drugą część albumu wypada mi określić li tylko mianem odrzutów, które nie mogły być po prostu inaczej wykorzystane, ukazując, że i takiej formy mogą się podjąć. Nie ilością trafią jednak do publiczności, ale jakość musi ich do siebie przekonać. 

Summa summarum, objęli paradoksalnie minimalistyczną drogę, z której wydziera się jeszcze od czasu do czasu pycha zbędnej różnorodności. Zresztą sam debiut w wymiarze dwupłytowym już z daleka… „śmierdzi” zachłannością, która na tym etapie powinna się raczej kierować symbolem skromności. Niemniej jednak, im więcej ich słucham, tym bardziej moja opinia zaczyna się w owej formie rozdwajać. Niczym to dwupłytowe wydawnictwo, chciałoby się założyć i przyjąć podwójną ocenę. Nie będąc jednak srogim, zasugeruję się siódemką w nazwie albumu i również przyznam im tę szczęśliwą liczbę, którą w dużym stopniu obniża druga część materiału i owy brak konsekwencji. Oby ocena pomyślnie kierowała ich dalszą twórczością… najlepiej z pewną dozą artystycznej pokory.