Leash Eye – Hard Truckin’ Rock

●●●●●●●●●○

1. Fight The Monster 2. Me & Mr. Beam 3. The Nightmare Ain’t Over 4. Passing Lane Blues 5. S.B.F. Anthem 6. Been Too Long 7. The Drag 8. On The Run 9. Twice Betrayed 10. The Age Ov Kosmotaur 11. The Song About Drinkin’, Smokin’, Rollin’, Rockin’ And Basically Doin’ It All Wrong 12. Never Enough

SKŁAD: Sebastian „Sebb” Pańczyk – wokal; Arkadiusz „Opath” Gruszka – gitara; Marek „Marecki” Kowalski – bas; Piotr „Voltan” Sikora – klawisze; Łukasz „Konar” Konarski – perkusja

PRODUKCJA: Filip “Heinrich” Hałucha – Sound Division Studio

WYDANIE: 2013 – Metal Mind Productions www.leasheye.pl

Amerykańska stylizacja nie zawsze przekonuje, zwłaszcza tych, którzy osadzeni są raczej w innej kulturze, a ci, którzy starają się ją odtwarzać z razu wydać się mogą infantylni. Formacja Leash Eye parając się swoimi umiejętnościami w tym właśnie klimacie poniosła ryzyko zniesienia do poziomu pastiszu, ale wyszła z tego wyśmienicie. Huragan energii powrócił ze swoim trzecim wydawnictwem „Hard Truckin’ Rock”. To naturalna symbioza dwóch poprzednich propozycji z ich stajni, chociaż wyraźnie zaznaczona została bezpretensjonalność i śmielsze podejście w zakresie ekspozycji wpływów metalu, hard rocka, sludge, southern i stoner rocka. Jak zwykle skupiono uwagę na manierze wokalnej ekspresji, brudnych, przesterowanych, gitarowych zawijasach i świetnym wykończeniu kanonady blastu aparatu perkusyjnego owianego rockowym feelingiem. 

Kwintesencja pustynnego piachu.

Jak to w tego typu gatunkowej konwencji bywa, utwory nie wykazują skomplikowanej formy, ale wyrażone zostają prostymi, zwartymi kompozycjami, które stawiają na konkret, tak jak klasyczny Fight The Monster czy pozostałe The Drag oraz S.B.F. Anthem. Ta granica zostaje lekko nagięta w Me & Mr. Beam oraz Never Enough, które wyrażone są znacznie bardziej rozbudowanymi partiami na tle pozostałych utworów. Jeśli potrzeba nam czegoś z aury thrashu, z pewnością odnajdziemy się w Twice Betrayed z ujmującymi elementami techniki tappingu, który z podjętym wątkiem historycznym w tekście kojarzyć się może również z dokonaniami patetycznych pieśni szwedzkiego Sabaton. 

Panowie nie szczędzą sobie również korzeni heavy metalu spod znaku Black Label Society w The Age Ov Kosmotaur, tradycji bluesowej, której kurz osiada na siermiężnym Passing Lane Blues wykonanym na modłę Whitesnake, wykazującym ociężałą emocjonalność oraz innymi kompozycjami, tj. doomowym On The Run, The Song About Drinkin’, Smokin’, Rollin’, Rockin’ And Basically Doin’ It All Wrong z dobitnie zaznaczoną rolą skrzypiec czy ponurym Never Enough z partiami klawiszy Hammonda, których niesztampowe brzmienie zdaje się odgrywać coraz większą rolę w zespole, a to dzięki kapitalnym partiom solowym (The Nightmare Ain’t Over). To właśnie klawisze, chociaż lekko schowane, stanęły na czele fenomenu Leash Eye obok masywnej sekcji rytmicznej, potężnie melodycznych riffów Arkadiusza Gruszki piętnujących każdą kompozycję oraz genialnej erudycji wokalnej Sebastiana Pańczyka, który porywa swoim zachrypłym śpiewem i konsekwentnością linii melodycznych (On The Run); chociaż nie omieszka również użyczyć głosu w lekkiej balladowej formie (Been Too Long, Never Enough). To właśnie Never Enough wieńczy album wyrazistą codą, po której usłyszeć możemy instrumentalny jam kończący cały krążek. Ciężarówka Leash Eye zwalnia jedynie przy okazji balladowych wstawek (Been Too Long, Never Enough). Pozostała część jest bardzo rozpędzona, lateralna w swojej zblazowanej prostocie, ale tak powinno być. Formacja nie sili się na rewolucję, bo przecież, jak sami stwierdzili, rock czy metal też powinien dać się zanucić przy goleniu. Styl i bezkompromisowość postawione są na czele kwintesencji pustynnego piachu. Transowe klimaty znaleźć jednak możemy w panterowym Nightmare Ain’t Over bądź też w Been Too Long, które delikatnie psychodelizują umysł, ale nie na długo. 

Znaleźli złoty środek internalizacji amerykańskich korzeni southern rocka.

Album to nie tyle zwarta całość, co jednorodny produkt, który wielu może zrazić wtórnością. Ale kogo nie poniesie plątanina energicznych riffów i powolne spalanie melodyjnego kolektywu zagrywek obsmarowanych wykonawczym luzem pokroju AC/DC? Grają ciężko i atmosferycznie, nie tracąc przy tym autentyczności sznytu rock’n’rolla. „Hard Truckin’ Rock” stanowi etos amerykańskich bezdroży i wyraźne świadectwo dojrzałości zespołu, którego pieczęć rock’n’rollowej duszy musi jeszcze zastygnąć, mimo że ich muzyka to pozostałość po hard rocku świetlnych lat 70. To album skierowany do audiofilów cięższych brzmień i naleciałości Black Sabbath oraz Deep Purple, których nie da się nie wyczuć. Swoją drogą, stawiając ich w szranki z gigantami tego gatunku, niewiele by im odstawali, a taka supergrupa, jak Black Country Communion, jeśli jeszcze kontynuowałaby swoją muzyczną podróż, na pewno z chęcią wzięłaby ich na support.

Juliusz Cezar zwyciężając wojnę z królem Pontu orzekł senatowi: Veni, vidi, vici. Pomimo że albumu Leash Eye – jak by na to wskazywało – nie nazwano „V.I.C.I.”, to i tak można go uznać za stylistyczny triumf. Kto wie – może to sugestia, że prawdziwe „zwycięstwo” i najlepsze jeszcze przed nimi. Formacja Leash Eye znalazła złoty środek internalizacji amerykańskich korzeni southern rocka i dumny jestem, bo „Hard Truckin’ Rock” to album nośny, energetyczny i z porządną dawką przebojowości na tym wysokim poziomie. Światowym! Miejmy tylko nadzieję, że polski kwintet jest na dobrej autostradzie, którą wkrótce przyozdobi ekwiwalent czerwonego dywanu legendarnych tuz.

LEASH EYE – ME & MR. BEAM