Magnificent Muttley – Rear Window

★★★★★★★★✭☆

 1. Get Off  2. Hound 3. Out Of Control 4. Fake Candy 5. Why Bother? 6. A Walk 7. Hoax 8. Donnie 9. Hole 10. KS Excerpt 11. The Scent 

SKŁAD: Aleksander Orłowski – perkusja; Jakub Jusiński – gitary; Krzysztof Pożarowski – wokale

PRODUKCJA: Gavin Lurssen, Marek Siłownik & Magnificent Muttley

WYDANIE: 6 maja 2015 – niezależne

Nagranie drugiego albumu to moment decydujący dla każdego zespołu. To proces, który niejako zapowiada formację i kierunek, w jakim będą dążyć; czy muzycy mają równe tempo pracy, czy potrafią wymyślić siebie na nowo w artystycznej perspektywie, czy pozostaną w swojej twórczości prawdziwi, a wreszcie, czy potrafią powtórzyć sukces debiutu, jeśli takowy był, a tu ewidentnie taki się pojawił. Ich kreatywność pozostała niewzruszona, mimo że spoglądają na swoją twórczość przez pryzmat tytułowego „tylnego okna”. Potrafili wykreować się „na nowo”, a świadomość brzemienia, jakie na nich ciążyło zostało udźwignięte!

Czuję, że się na tej płycie duszą – to pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy podczas dziewiczego przesłuchania. No i nic dziwnego, bo to potwór, który pokazuje swoje „ego” na koncertach. Płyta tego jakby nie oddaje, no może poza paroma wyjątkami, jak Why Bother czy Donnie. Szkoda. Tak jak było to w przypadku debiutu, tak i teraz ten zarzut pozostaje, choć horyzont perfekcji jest już w zasięgu ręki. Nie znaczy to jednak, że płyta bynajmniej jest słaba. O nie!

Mocne i konkretne granie, którego wiele zespołów by się nie powstydziło. Nie wstydziło się Magnificent Muttley, którzy bezpardonowo postanowili wydać album od początku do końca na zasadzie swojego pomysłu. Napięty twór, bez wtrącań, bez zażaleń, bez podpowiedzi. O ile inni takich kierunkowskazów potrzebują, tak nasze trio wychodzi z tego na tarczy! Wszyscy na to czekali, o czym może świadczyć fakt, że kampania crowdfundingowa przebiegła błyskawicznie.

Rock ma się u nas naprawdę dobrze, a ta formacja to czołówka polskiej sceny rockowej. Zaczynają bajecznie, bezkompromisowym zadziornym riffem w Rear Window, który rozwija się w melodyjny hicior na tle rozblazowanej rytmicznej furii perkusji Aleksandra Orłowskiego. Podobnie w przypadku wybranego na singiel Fake Candy z intrygującym rozwinięciem. Bezdyskusyjny numer, który w swojej hierarchii daje upust również wokalnym dywagacjom Krzysztofa Pożarowskiego i niepokornej gitary Jakuba Jusińskiego. Nie można tego powiedzieć o stonowanym Hounds, który skupia w sobie wszystkie demony Magnificent Muttley, a może odświeżają te zaległe w otchłaniach Queen of the Stone Age?

Rock ma się u nas naprawdę dobrze, a ta formacja to czołówka polskiej sceny.

Kolejną niespodzianką może być zagrane ze świetnym feelingiem Out Of Control. Czuć w tym ducha skrytego za kurtyną Ringo Starra i melodycznej psychodelii reszty brytyjskich żuków The Beatles, którzy spotkali na progu The Doors. Z tego relatywnie spokojnego repertuaru wyciąga nas w wir wspomniany Why Bother? Dzikie pasaże i zwroty zdecydowanie podkreślają predatorskie ciągłości ku jeszcze bardziej mięsistym tworom, które zaraz to kontrastują ze zdystansowaną atmosferą melodycznego anturażu. Zwróćcie uwagę na genialne perkusyjne pasaże w drugiej części kompozycji. Miód dla rytmicznych ekstrawertyków. 

A walk to z kolei kolejny skok w bok, tym razem w stronę korzennego bluesa utrzymanego minimalistycznymi środkami, którym nie wstydzą się zahaczać nawet o świadomy fałsz. Celem kontrowersji? Cóż, może się spodobać, może zdziwić, może odrzucić. Dla mnie potknięcie i raczej niepotrzebny przerywnik, za którym pewnie nikt by nie płakał, gdyby go przez przypadek zabrakło. Kompozycję należy brać raczej jako bonus, a nie utwór oficjalnej formy i treści. Hoax po raz wtóry przywrócił przy tym albumie nadzieję na dobre granie. Podobnie w zalążku bluesowych ekspozycji, ale już bardziej na miarę nowoczesnego blichtru brzmień wzorem twórczości Jacka White’a, którego duch kłania się tu w szczególności w refrenie, a na domiar tego, na tle wspomnianego gitarzysty, czuć delikatną nutę rozmachu abstrakcji Davida Bowiego. Ciekawe połączenie, chociaż śmiem wątpić, że świadome, a może to tylko w mojej głowie tak zabrzmiało? Donnie wraca z gęstwiną stonerowego piachu. To przestrzenna próba prezentacji i złapania oddechu. Motywy są rozwleczone i dają czas na rozwinięcie swojej aranżacji. Jeszcze wolniej i bardziej ociężale jest za sprawą Hole, ale na swój sposób quasi-pastiszowo… Po tym utworze na pewno mieli czas odsapnąć, a jest przed czym, bo KS Excerpt wymaga z pewnością skupienia i nie małej krzepy, aby pozbierać te wszystkie nuty do kupy. Uwagę zwracają ciekawe chóralne zawołania i gitarowe rozwiązanie rześkich ozdobników. The Scent to po wcześniejszych bluesowych wojażach kolejny eksperyment. Trzeba zaznaczyć, że w tych swoich skokach na abstrakcję nie za bardzo czuć, co takiego chcą przekazać, przynajmniej na początku… The Scent mimo wszystko ukazuje jednak ciekawą aranżację osadzoną na wolno płynącym tempie, dobrze domykając i uspokajając wcześniejszą furię dźwięków. Energia zamiast skompresowania swoich zasobów jest podzielona w czasie. Eksperymenty… Dobrze to rockuje, bo zespół nie ostaje na dobrze sprawdzonych rockowych szablonach i rozszerza znaną wszystkim formę, ale poszukuje czegoś, co może jeszcze w tym światku zaskoczyć.

Zespół nie ostaje na dobrze sprawdzonych rockowych szablonach i rozszerza znaną wszystkim formę, ale poszukuje czegoś, co może jeszcze w tym światku zaskoczyć.

Może brakuje tu bardziej wyrazistych utworów, które by się bardziej wyróżniały, a może wynika to z tego, że prawie wszystkie są równie dobrej jakości? Nie zapadają w pamięć, ale kolejne przesłuchania uzależniają, a na energię również narzekać nie możemy. Dynamika, rytmika, szaleństwo. Nieoczywistość akordowych splotów, głęboki wokal, siarczyste struny. Ta surowizna to największy atut. Nie mydlą naszych uszu pięknym brzmieniem. To miało być autentyczne i takie też jest. Ciężkie riffy pełzające w stronę hendrixowskiej pasji często zahaczającej o intymność Johna Frusciante, wyraźnie profilowana linią basu, charakterystyczne bębny i dobitny, pewny swego, wokal. Ten oto potrafi się w porę wycofać, ale jeśli trzeba, potrafi być równie groźny w swoim gradzie słów. 

Debiut rozhuśtał ich twórcze ambicje na granice możliwości. Kolejny raz nagrali materiał bezpretensjonalny. Idealny w proporcjach. Brudne, garażowe, a zarazem soczyste brzmienie okryte specyficznym groovem i sporą warstwą rockowego archaicznego kurzu grunge’u, którego nie mają prawa zdmuchnąć obecnie panujące zasady krystalicznego brzmienia. Skąd to brzmienie się właściwie wzięło? Oprócz ich indywidualnych umiejętności na pewno pomógł tu mastering, do którego zaangażowano samego Gavina Lurssena, wcześniej mającego do czynienia z Foo Fighters, Tomem Waitsem, BB Kingiem czy też Queens of The Stone Age. Poza tym faktem są kompletnie niezależni. To też ma jednak swoją cenę, bo mimo jawnej popularności tego trio wyjście na szersze wody o własnych siłach będzie niezmiernie trudne – co nie znaczy jednak, że niemożliwe. Ten album to prawdziwy detoks na zatwardziałe warunki wyszlifowanych formuł rocka. Powrót do klasyki, brudu i upajającej treści. Są w tym echa masywnych numerów Black Sabbath, harmonicznych wizaży Alice In Chains, melodyjnego kunsztu Soundgarden, psychodelii The Doors i złości niezapomnianej Nirvany. A i na tym pewnie się nie kończy owa wyliczanka. Co ciekawe, mimo jawnych inspiracji największymi tuzami nigdzie nie czuć ewidentnego zamachu na jakąkolwiek legendę. Czuć bowiem na tym albumie swoistą rockową świeżość, co na owym poletku nie jest łatwe. Brawo!