Orange The Juice – The Drug of Choice

★★★★★★★✭☆☆

1. Facing The Monsters 2. Cradle to the Grave 3. Out of Place 4. Report 5. Blame 6. Sabat Mater 7. Romanian Beach 8. A Story 9. Summer Sea 10. The Message 11. This Way 12. I Was Wrong 13. Summer Sea (bonus track)

SKŁAD: Konrad Zawadzki – wokale; Dawid Lewandowski – gitara, chórki; Marcin Jadach – bas elektryczny, kontrabas, bas syntetyczny; Janek Kiedrzyński – perkusja; Marcin A. Steczkowski – pianino, pianino cyfrowe, kornet, saksofon altowy; Mariusz Godzina – saksofon sopranowy, saksofon altowy, saksofon tenorowy, klarnet basowy. Gościnnie: Ida Zalewska – wokale; Paweł Niewiadomski – puzon; Olaf Węgier – saksofon tenorowy; Erwin Żebro – trąbka.

PRODUKCJA: Michał Kupicz, Marcin A. Steczkowski & Marcin Jadach – Teatr Rozmaitości w Warszawie (13 października 2012)

WYDANIE: 6 września 2014 – For Tune www.themessiahisback.com

Jeszcze nie ochłonąłem po „The Messiah is Back” (2014), a już mogłem się przekonać, jak Orange The Juice prezentuje się na żywo, bo to właśnie zawiera w sobie pozycja „The Drug Of Choice”, a mianowicie nagranie koncertu, który został zarejestrowany w warszawskim Teatrze Rozmaitości w 2012 roku. W rzeczy samej, rozmaite tu i krocie odnalazłem muzyczne horyzonty. Na początku pocieszmy się jednak samą okładką, bo też nie jest byle jaka. Autorem zdjęcia jest fotograf Andrzej „Fetish” Frankowski, laureat m.in. konkursu „Fotoerotica” organizowanego przez miesięcznik Playboy. No, ale nie o tym będę się tu rozpisywał. 

Dwa albumy w tym samym czasie? Ano niegłupie, bo przy konwencji, jaką przyjmują muzycy Orange The Juice to dwa zupełnie różne wydawnictwa. Niech nie zmyli Was pozorna zbieżność niektórych kompozycji z zawartości obu wydawnictw. Orange The Juice jest tworem na tyle awangardowym, że wszystkie kompozycje oparte jedynie na twardych motywach mają w sobie niebagatelny potencjał improwizacji, a „żywa” interpretacja utworów, którą możemy znaleźć na albumie studyjnym, zostaje tu wyłącznie wzbogacona. Te smaczki, pomimo że staram się je tu jakoś nakreślić, to jednak każdy z nas powinien wyłapać je sam na sam z ich muzyką. 

Orange The Juice jest tworem na tyle awangardowym, że wszystkie kompozycje oparte jedynie na twardych motywach mają w sobie niebagatelny potencjał improwizacji, a „żywa” interpretacja utworów, którą możemy znaleźć na albumie studyjnym, zostaje tu wyłącznie wzbogacona.

O ile słuchając tego studyjnego wydawnictwa trudno było mi sobie wyobrazić, jak to jest możliwe do zrealizowania na żywo, tak ten album, jak również dołączony obraz DVD potwierdzają, że członkowie mają nieskazitelne umiejętności, a techniczność zrównana została do kwalifikacji robotów. Przez cały czas wydaje się, że na scenie są zaprogramowane automaty, no a przynajmniej półautomaty, które z instrumentów potrafią wydobyć wszystko. To „wszystko” pełni tu kluczową rolę, bo żaden z muzycznych podgatunków nie wydaje mi się, aby był im nieznany. Artyści z Orange The Juice są nietykalni, bo ich muzyczna ambiwalencja nie pozwala, aby do głosu mogły dojść rzewne melodie mainstreamu i codziennych trywialnych produktów. Dzięki spazmom genialnej techniki zamykają się przed światem, tak jak robią to na scenie warszawskiego teatru i grają swoje. Jak tylko potrafią to najlepiej. Bez kooperacji ze światem zewnętrznym. Ich demony pobudzają jedynie im obce muzyczne potwory. Z owymi mamy zaszczyt spotkać się już w pierwszym utworze nie bez kozery zatytułowanym Facing The Monsters, który rzuca na kolana interpretacją twórczości Johna Zorna z albumu „Naked City: The Complete Studio Recordings” (2005) i pasma harmonicznych dysonansów, które w twórczości Orange The Juice nie mają końca.

Kolejny Cradle to the Grave nikogo do snu nie ukołysze, bo ogrom ciężaru, jaki ten utwór posiada z pewnością zaszczepiłby się również nawet w dziełach Mike’a Pattona. Trochę pozytywniejszych wrażeń pod względem durowych zagwozdek przyniesie nam Out of Place, fragmentami puszczający oko w stronę reggae i ska, z których melodycznego rytmu wybija minimalistyczny obraz lirycznych klawiszy. No, ale kogo to jeszcze zdziwi.

Report w porównaniu do płyty w wersji na żywo wygląda na jeszcze bardziej poskromiony przez molowe kaprysy instrumentów i wszechotaczające niskie instrumentalizacje polirytmicznych puzzli. Blame z kolei zadziwił mnie relatywnie bardzo rzetelnym odwzorowaniem studyjnego utworu, bo wersja nie tyle pod względem aranżacyjnym, co pod względem nieskazitelnego wykonania, przypomina profesjonalne nagranie na „setkę”.

„The Drug of Choice” ciągle niesie za sobą i dzieli granicę z kiczem muzycznej próżni niepoprawności, z tym,że za każdym razem, gdy muzycy zbliżają się do jej przekroczenia, wszystko wraca do normy, a my mamy poczucie obcowania z fenomenami.

Elegijny Sabat Mater to zaś ukłon w stronę eksperymentalnej twórczości Milesa Davisa czy też bardziej naszego jazzowego tuzy Tomasza Stańki. Kiedy wszystko się ściemnia, z tego ponurego arsenału brzmień wyłania się znany już Romanian Beach zakończony sporym aplauzem. A Story pełni rolę łącznika i potwierdza wagę konceptu, formą przypominającego frank zappowskie treści, które świetnie rozwijają idee i wartości Orange The Juice. Szaleństwo w oczach wokalisty tylko to potwierdza. Tu na uwagę zasługuje również jego teatralność. Cóż, Konrad Zawadzki w tym teatrze dzięki swojej „grze” podczas koncertu z pewnością mógłby zostać po godzinach i dorabiać jako aktor. Wspomniane wcześniej muzyczne elementy miniatur pozwalają odetchnąć muzykom, a słuchaczów hipnotyzują aurą i wprowadzają w głębszy stan pomarańczowego szaleństwa, zwłaszcza jeżeli mamy do czynienia z beatnikowską frywolnością takich kompozycji, jak This Way czy też Summer Sea. Warto przyjrzeć się tej ostatniej, której są na płycie aż dwie wersje. Aż dziw bierze, jak dwojako mogą brzmieć te utwory oparte przecież na tych samych motywach przewodnich. Zawiodłem się nieco na The Message, który stracił na „The Drug of Choice” swój acid-jazzowy meandrujący polot, poprzez dużo bardziej rozwinięte – i niekoniecznie ciekawsze – improwizacje, nie mówiąc o końcówce, która przez to również utraciła swoją moc. Być może jednak wiąże się to z faktem, że album studyjny powstał dopiero dwa lata później i nie wszystko było tak dopracowane jak na ostatecznym wydawnictwie.

Jak mawiał Marcel Proust: Wszyscy musimy, chcąc uczynić rzeczywistość znośną, utrzymać w sobie kilka drobnych szaleństw. Tak również jest z muzyką Orange The Juice. Chcąc utrzymać muzyczną poprawność ambitnego piedestału jazzu, członkowie zespołu postarali się sięgnąć i zbilansować to trochę z prozą muzycznego eksperymentalizmu. Artyzm twórczy po raz kolejny przekracza granice naszej muzycznej dopuszczalności i tolerancji, która konsternuje pomysłowością muzyków Orange The Juice. „The Drug of Choice” ciągle niesie za sobą i dzieli granicę z kiczem muzycznej próżni niepoprawności, z tym że za każdym razem, gdy muzycy zbliżają się do jej przekroczenia, wszystko wraca do normy, a my mamy poczucie obcowania z fenomenami. I tak jak goście, którzy na „jeszcze jeden” się nie doczekali, tak i ja nie mam dość. Więcej proszę!

ORANGE THE JUICE – TRAILER KONCERTU