Pete Townshend – Classic Quadrophenia

1. I Am The Sea 2. The Real Me 3. Quadrophenia 4. Cut My Hair 5. The Punk And The Godfather 6. I´m One 7. The Dirty Jobs 8. Helpless Dancer 9. Is It In My Head? 10. I´ve Had Enough 11. 5:15 12. Sea And Sand 13. Drowned 14. Bell Boy 15. Doctor Jimmy 16.  The Rock 17. Love Reign O´er Me

SKŁAD: Alfie Boe – Jimmy Cooper – wokale (2, 4-15, 17); Pete Townshend – Godfather – wokale (5), gitary – (6, 13); Billy Idol – Ace Face/Bell Boy – wokale (4, 10, 12, 14); Phil Daniels – Dad – wokale (7, 8); Londyński Chór Oriana; Dominic Peckham – dyrygent; Royal Philharmonic Orchestra – dyrygowana przez Roberta Zieglera; Rachel Fuller – orkiestracje; Martin Batchelar – orkiestracje (7,9,12)

PRODUKCJA: Pete Townshend, Simon Rhodes, Chris Barrett, Myles Clarke, James Morgan, Juliette Pochin (Morgan Pochin Productions), Tony Cousins (Metropolis), Christian Badzura, Anna-Lena Rodewald – Air Studios w Londynie

WYDANIE: 16 czerwca 2015 – Deutsche Grammophon

www.thewho.com

Klasyczna wersja kwadrofonii może z największymi dziełami muzyki klasycznej konkurować nie będzie, ale w momencie pojawienia się tego wydawnictwa na rynku muzycznym z pewnością mamy do czynienia z czymś precedensowym. Wchodzimy bowiem w świat orkiestracji z najwyższego szczebla tej gatunkowej terminologii. Klasyczną próbę odtworzenia dzieła podjęła się bowiem Royal Philharmonic Orchestra oraz londyński chór Oriana pod dyrekcją Roberta Zieglera, a orkiestracje rozpisane zostały przez samą Rachel Fuller. Sama zapowiedź robi wrażenie, prawda?

Dinozaur rocka!

Dinozaur rocka zainicjował tym projektem wyzwanie, które z góry należy gloryfikować. Tworząc bowiem iście klasyczne dzieło, stara się on skonsolidować wiernych fanów zadziornego The Who z archaizmem muzyki klasycznej w nadziei, że symfoniczne uniesienia zaczną ściągać na sale również młodszych słuchaczy. Kto wie, kiedyś muzyk inspirował swoją grą Jimmiego Page’a z Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa czy Eddiego Veddera. A dziś? Projekt rzeczywiście zapisuje najnowszy etap twórczego rozwoju P. Townshenda, który pragnie zerwać ze stereotypem 3-minutowej piosenki popularnej i wprowadza muzykę rockową na wyższy poziom artyzmu. P. Townshend z myślą o przyszłych pokoleniach rozpoczyna tym projektem prace orkiestrową aranżacją całej swojej muzyki, ale nie wychodźmy tak daleko w przyszłość. Póki co, mamy spory materiał do jej szczegółowej analizy.

W latach 60. P. Townshend wraz ze swoimi kolegami zdefiniowali konwencję „opery rockowej” pod znanym nam wszystkim tytułem albumu „Tommy” (1969). „Quadrophenia” z 1973 rocku była kolejnym etapem tego procesu. Dziś krążek dostał szansę, aby w pełni świadomy sposób przyjąć postać nomen omen „opery” (!). Znajdą się pewnie tacy, którzy z góry skrytykują album jako odgrzewany kotlet i niech mówią, co chcą. Dla mnie to, czego podjęli się P. Townshend oraz R. Fuller w tych klasycznych interpretacjach oryginału, to wskrzeszenie niezwykłych pokładów majestatu melodii. Rzadko czuję bowiem tak bardzo realny patos, który płynie z głośników w tak zrównoważonym pięknie symfonicznej delikatności i surowego rozmachu orkiestracji. Posłuchajcie chociaż jednego z pierwszych, jedynie instrumentalnych wykonów w kompozycji Quadrophenia. Utwór piekielnie dobrze piętruje kolejne poziomy aranżacyjne, aby wreszcie zakończyć go genialnym rozmachem wszystkich sekcji instrumentalnych orkiestry.

Wprowadzają muzykę rockową na wyższy poziom artyzmu.

Ta płyta dosyć nietypowo odwzorowuje sam charakter opowieści Jimmiego Coopera, która doczekała się przecież i wersji filmowej, i teatralnej. Teksty napisane przez P. Townshenda tworzą „libretto”, które prezentuje wewnętrzny monolog i rzeczywiście da się odczuć, czy to w tak dosadnie odwzorowującym bunt wobec społeczeństwa The Real Me i zmaganie z narzucaniem zasad przez państwo, rodzinę oraz psychotropy. Pięknie interpretowane są tu liryki, których wiarygodności nie odebrały nawet wyśpiewane w tenorze bluzgi.

Jakże świetnym jednak ruchem było podjęcie wokali oraz ich reinterpretacji na wspomniany tenor, który zaprezentował m.in. Alfie Boe. Album „Quadrophenia”, jak sam twierdzi, ma we krwi, po czym dodaje: Wychowałem się na muzyce rockowej i zawsze fantazjowałem, że zostanę śpiewakiem rockowym, zanim otrzymałem wykształcenie operowe. Zawsze wydawało mi się, że śpiewak operowy może sprawdzić się w tego typu repertuarze. To trudniejsze do śpiewania od opery, ale bardzo emocjonujące. Muzyka jest pełna emocji, pozytywnych uczuć i siły, można ją porównać z symfoniami Beethovena czy Mozarta. Nie można się nie zgodzić i nie żebym nie przepadał za wokalami Rogera Daltreya, ale operowy śpiew wniósł w te klasyczne interpretacje niezbędną ilość specyficznego natężenia, bez którego brakowałoby tej naturalności i pewnego rodzaju kontroli brzmienia. 

Jakże świetnym jednak ruchem było podjęcie wokali oraz ich reinterpretacja na tenor.

Ażeby zdać sobie sprawę z potęgi wokalnej Brytyjczyka, posłuchajmy chociażby finałowego Love Reign O’er Me, który ostatecznie rozwiewa wątpliwości co do wartości tego albumu, jak i samego krążka. Zresztą przeczytajcie, co sądzi o tenorze sam gitarzysta The Who: Alfie jest prawdziwą gwiazdą, podczas występu daje z siebie wszystko. Nigdy nie myślałem, że usłyszę moje piosenki w wykonaniu klasycznego tenora, ale dzięki Alfiemu stało się to faktem. Jest on też bardzo zabawnym człowiekiem, a przy tym bardzo przystojnym, dziewczęta go lubią. Nie mogę się doczekać, kiedy razem wystąpimy na scenie. Będę próbował zepchnąć go do orkiestrowego kanału…

Śpiew A. Boego to nie jedyny element, który ma wpływ na taki stan rzeczy. Na albumie są przecież również inni, równie piekielnie uzdolnienie śpiewacy. Co więcej, gdzieś przecież w tle słychać „pokrzykiwania” P. Townshenda (The Punk and the Godfather) oraz piorunujące wyjścia londyńskiego chóru (5.15, Bell Boy). Bogactwo linii wokalnych wiąże się oczywiście z tym, że mamy przyjemność świadczyć mnóstwa ciekawego elementu arioso i jeszcze większej ilości recytatywów oraz kontrastujących z nimi śpiewnych elementów (Bell Boy, Dirty Jobs). Miejscami te elementy charakteryzują się prozodycznym akcentowaniem tekstu w muzyce (The Punk and the Godfother), a niekiedy ciekawym unisonem A. Boego i P. Townshenda, który po chwili zostaje podkreślony przez potężny „ryk” chóru (Dirty Jobs). 

Nieoceniony wkład partnerki rockowego gwiazdora – Rachel Fuller.

Klasyczny album stracił może trochę na swojej energii oryginału, ale to jedynie za sprawą rozbudowanych elementów, które musiały mieć odpowiedni czas na rozwinięcie aranżacji oraz ich specyficznej brzmieniowej augmentacji. Zresztą samo tempo zostało również zauważalnie zmniejszone. Zupełnie przeciwnie jest z samą dynamiką, która z pomocą tak mnogiej ilości wyrazu muzycznego brzmienia ma nieograniczone pole do popisu, w przeciwieństwie do klasycznego rockowego kwartetu. Konsekwentnie, klasyczne zagrania nie są miałką interpretacją oryginału „Quadrophenia” i zwykłą powtórką z rozrywki The Who. 

Orkiestra aranżuje poszczególne nuty na mrowiej ilości instrumentalnych ornamentów, co potwierdza również świetnie rozrośnięty element artykulacji, które nie nużą wtórnością swojej prezentacji, potwierdzając tym samym rozbudowaną rolę heterofonii. Rozpiętość melodii wzorowo wskazuje również na wykorzystanie siły harmonicznego rozmachu i doboru barw muzycznych w chromatyce. Podkreślając ich piękno w utworach, często zastosowywane jest więc ostinato. Oczywiście jeśli chodzi o samą muzykę mamy moc genialnych kontrapunktów oraz niezwykłych heterofonicznych akcentów, które wyróżnia mnoga ilość środków ornamentalnych, o które przecież przy muzyce klasycznej z natury nietrudno. 

Trzeba przyznać, że muzycy są nie tylko młodzi, ale i naprawdę kreatywni. Nie można jednak pod tym względem nie docenić wpływu prywatnej partnerki głównego prowodyra tej produkcji, R. Fuller, która na tym wydawnictwie pełni rolę aranżera. W swoim dorobku ma głębokie doświadczenie w rozpisywaniu kompozycji na orkiestrę, co pozwala przypuszczać, że miała pod względem budowania projektu „Classic Quadrophenia” nieoceniony wpływ. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest fakt jej przyjścia na świat w roku wydania oryginału tegoż wydawnictwa, chociaż przyznała jednak, że zetknęła się z nim wiele lat po spotkaniu samego P. Townshenda. Zakochałam się w tej muzyce od momentu, kiedy ją po raz pierwszy usłyszałam 10 lat temu. Zorkiestrowałam ten utwór z miłości do Pete’a. Ta praca  była czystą przyjemnością, ponieważ dzieło jest bardzo orkiestrowe z natury, nawet w wersji rockowej, więc aranżacja orkiestrowa była łatwa. Starałam się zachować bardzo wiernie oryginalny zamysł kompozytora, ponieważ to on jest tu najważniejszy i chciałam uszanować jego pracę – stwierdza R. Fuller.

Aranżacyjny majstersztyk.

Pod względem kompozycyjnym płyta to aranżacyjny majstersztyk. Wydaje się być dopracowana w szczegółach. Sam dyrygent potwierdza, że już pierwsze wejście w świat operowego dyktatu przez The Who z albumem „Tommy” zrobiło na nim niebywałe wrażenie. Samą współpracę komentuje w ten sposób: To bardzo ciekawe doświadczenie, kiedy orkiestra występuje z muzykami rockowymi o tak odmiennych doświadczeniach i kiedy ludzie reprezentujący szczyty umiejętności w swoich gatunkach sztuki spotykają się, aby razem muzykować, wszyscy są szczęśliwi. Rzeczywiście, ten konglomerat muzycznych przeszłości w pełnej świadomości płodzi dzieło skończone. 

Kto by powiedział, że charyzmę R. Daltreya, bas Johna Entwistle’a czy nieocenionego Keitha Moona tak dobrze zastąpi gama symfonicznego huraganu i mimo że w tle słychać też gitarowe riffy i partie wokalne P. Townshenda, to tym razem stał się on po prostu małą częścią tego, co razem współtworzyli. Cała orkiestra i wiążąca się z nią brzmieniowa powaga i elegancja swoją drogą dość charakterystycznie oddaje charakter subkultury Modsów i ich nastawienie do życia, a ciągły niepokój i pragnienia specyficznych lat 60. Anglii wyczuwalne są na mile. Magiczny album, który nie powinien pozostawić nikogo obojętnego na piękno. Nie tylko dla fanów muzyki klasycznej! To coś naprawdę unikatowego!

Z niewiadomych przyczyn najnowsze dzieło P. Townshenda nie zostało zakwalifikowane jako muzyka klasyczna m.in. na brytyjskich listach, ale za przykładem samego autora produkcji cytuję: pieprzyć ich! Dla mnie bowiem to jedno z nielicznych tak pięknie konsolidujących rock z klasyką dzieł, przy czym samego rocka jest tu mała namiastka. Oczywiście reinterpretacja rockowej opery nigdy nie będzie muzyką klasyczną sensu stricto, ale nie mam złudzeń, że snobizm elity muzycznej hierarchii nie ma jednak granic, dlatego zamiast spoglądać na opinię innych, wyróbmy sobie ją sami! Ten album to prawdziwa soniczna przygoda, gdzie zgrzyty gitarowych meandrów zamieniają się raz w niecodzienne instrumentalizacje melodii, aby zaraz podkreślić mocny wymiar rocka głębią instrumentów dętych. Subtelność skrzypiec i fletów wynosi nostalgiczny charakter treści na niesamowity poziom wzruszenia, a to wszystko jakby nie miało końca…

CLASSIC QUADROPHENIA – LOVE REIGN O’ER ME