Pinkroom – Unloved Toy

●●●●●●●●○○

1. Blow 2. Tides in Eye 3. I Confess 4. Seven levels 5. Moodroom v.3 6. Enslaved 7. Flash 8. In Train 9. Unwanted Toys 10. Apology

SKŁAD:  Mariusz Boniecki – wokale, gitary; Marcin Kledzik – perkusjonalia; Grzegorz Korybalski – bas; Karol Szolz – gitary. Gościnnie: Elena Isakova – wokale (8); Anna Szczygieł – wiolonczela (4, 5); Ewa Witczak – wiolonczela (1, 2, 5)

PRODUKCJA: Mariusz Boniecki & Maciej Feddek – JET Studio

WYDANIE: 30 maja 2014 – Creative Farm

www.pinkroom.pl

Zespół nie jest mi obcy. Zrobili na mnie nienamacalne wrażenie swoim debiutem. „Unloved Toy” to rozwój idei z poprzedniego albumu, który pogrąża większa dawka psychodelii i awangardy przeplecionej z progresją klasycznego rocka. To już niemal 4 lata, które minęły od fenomenalnego debiutu tej formacji. Wiązałem więc szczere nadzieje z kontynuacją muzycznej koncepcji Pinkroom w następnej odsłonie i nie przeliczyłem się, chociaż przed wejściem w ten kolejny wymiar ich muzycznej trajektorii należy podkreślić, że poprzednie kompozycje z pierwszego albumu wcale nie straciły na wartości i świetnie zniosły czasowe granice. 

Nowy album, jak zresztą cały dorobek Pinkroom, to muzyka iście wizjonerska, bo chociaż zauważalne są pewne inspiracje, panowie potrafią to połączyć w pewną unikalną całość, której szczególność da się wyczuć od pierwszych dźwięków. Przestrzenne, eteryczne i w pewien sposób oniryczne krajobrazy brzmienia rozpościerają się na tle przejrzystej linii basowej, namiętnych klawiszy czy też zadziorności gitar oplecionych mrocznym wokalem. Być może czasem wydawał mi się za bardzo aktorski, ale ostatecznie nie można jego uznać pozbawionym ciekawych rozwiązań melodycznych. Gitary z kolei co rusz prowadzą z perkusją matematyczne równania, aby spleść się w ostateczności z pięknem harmonii produkowanych jakby spod solidnych palców Stevena Wilsona, a gdzieniegdzie skryć się w jazzowo finezyjnej formie King Crimson. 

Drugi album nie wnosi dużo zmian, a na pewno nie pod względem specyficznej atmosfery, która zdobi stricte melancholijny klimat niosący bezmiar emocji. Zespół jak zawsze postarał się jednak o świetne teksty, ale ciężko nawet o jakiś cytat, bo wszystkie są głębokie i tworzą ciekawe historie. Nie wspominam tu nawet o oprawie graficznej, która świetnie dostraja się z moją wizją abstrakcji. Tę mroczną atmosferę na pewno podnoszą również sample ludzkich głosów.

Wnoszą stricte melancholijną atmosferą niosącą bezmiar emocji

Pierwszy Blow wszystko powyższe potwierdza. Bardzo płynne kontrasty i zmiana nastrojów. Cięższe i łagodniejsze partie kolidują z dzikimi szarżami wyszarpanych spontanicznie gitarowych solówek à la Jimi Hendrix i basowym pasażem hipnozy. Często wydaje się przy odsłuchaniu, że pewne motywy są usytuowane na wyrost, ale uwierzcie mi, że muzycy byli świadomi takiego ich zastosowania. Po kilku przesłuchaniach wszystko naprawdę zaczyna ze sobą współgrać. Ten niuans może powodować spora dawka wyważonej psychodelii, która może wzbudzić pewną konsternację w naszych umysłach.

Tides in Eye to świetne industrialne frazowanie syntetyczno-elektronicznym mariażem instrumentalizacji, które zniewalają na tle echa innych zgrzytów budzących ogólny niepokój. Na uwagę należy zwrócić piękno budowanych wokalnych konsonansów, samotność przewlekłej wiolonczeli i riffowy szturm, który zdobi jednak nie do końca przekonująca mnie solówka. Między elektroniką bardzo ciekawie wędruje swoimi ścieżkami bas, co w ostateczności stanowi jednak o całkowicie mistrzowskim połączeniu wszystkich elementów w całej kompozycji.

I Confesszradza się wręcz pozytywnymi pasażami finezyjnej energii instrumentów. Te dla odmiany przeplata echo twórczości Storm Corrosion. Zresztą wydaje się, że sam utwór równie dobrze mógł być wyprodukowany przez wspomnianego S. Wilsona. Płynności niosącego tła w szczególności dają klawisze, aby potem przejść w specyficzny odłam eteryczności, której nostalgii przystrajają rozleniwione dźwięki gitary i transowe brzmienie basu.

Następnie, po raz wtóry mamy przyjemność słyszeć skojarzenia dotyczący rozwoju Porcupine Tree, za którym stoi kompozycja Seven Levels i wprowadzająca w utwór przesterowana melodeklamacja oraz dysharmoniczne motywy. Wszystko po krótkim czasie otrząsa się jednak z chaosu, przechodząc do zgrabnej linii melodycznej niosącej aprobujące wibracje, które od czasu do czasu wypełnia energia ciężkich riffów kontrastujących z niebiańskimi harmoniami.

Kakofonia dźwięku nie jest obca Pinkroom, dlatego często korzystają z jej przekazu. Ten najbardziej słyszalny jest w kolejnej części Moodrom v.3 hołdującej z kolei twórczości Roberta Frippa czy też początkom Pink Floyd. Można ją nazwać instrumentalną pauzą. Zgrzytem chaosu, który drażni nasze emocje na pewien czas jazzową awangardą na kształt Johna Zorna, chociaż w pewien sposób gatunkowo bardziej subtelną. W końcówce pojawia się znany nam riff, który pomaga wrócić formacji na tory albumowej kolorystyki.

Jeżeli chodzi o Enslaved, to nie wiem, czy nie uznałbym go za najlepszy utwór tego długogrającego dzieła. Przepiękne zniewolenie elektroniki w organice zagęszczonych instrumentów przypominających twórczość Tool, niosącej nawet echo niezapomnianej Sepultury. Do atutów na pewno należy zaliczyć świetną dynamikę kompozycji, która fenomenalnie łączy akustyczne brzmienia z ładunkami dużo cięższymi, na zmianę ze wspomnianą elektroniką. Enslaved charakteryzuje subtelne wejście i kolosalnie zwieńczony finał.

Flash rozpoczyna niewyraźna partia pianina, z którego tłoku wyłania się niesztampowa rytmika i klasyczne już dla twórczości Pinkroom instrumentalne pasaże. Poszczególne motywy są świetnie spajane przez charakterystyczny motyw pianina epoki romantyzmu. Potęgę utworu buduje ciekawa przestrzeń i chociaż kompozycja jest jedną z bardziej przewidywalnych, to i tak z chęcią się temu przysłuchuję. Przecież nawet najlepsi potrzebują wytchnienia. Taką „oazę spokoju” dla Pinkroom stanowi właśnie ten utwór.

Formacja skrzętnie kontynuuje swoją passę wybornej progresji

Nie martwmy się jednak. Do życia budzą nas z powrotem stanowcze akustyczne fragmenty In Train, a napędzająca rytmika wnosi w perkusję nowe pokłady łapczywej energii, w której przewijają się bardzo chwytliwe riffy i niemiłosierna melodyka. Co więcej, w środku czeka na nas spora dawka dzikich wokaliz, dodających kompozycji szorstkości i wspomnianej organiki. Pociąg Pinkroom z pewnością nie stoi w miejscu, a werwę do działania potwierdza nonszalancka solówka, nota bene należąca do najciekawszych z tego albumu.

Początkowe fragmenty perkusjonaliów w Unwanted Toys przerywają drapieżne gitary, a sam utwór w strukturze w dużym stopniu przypomina pierwszą z kompozycji. Za sprawą chwytliwych kontrastów i wiolonczeli znów przypomina nam się inspiracjia King Crimson. Instrumentalno-elektroniczne pożegnanie, które znoszę jednak dobrze przez, po raz kolejny, niezbyt zaangażowaną solówkę. Nadrabiają temu jednak oryginalne rozwiązania harmoniczne.

Apology to piękne zakończenie. Wyciszający do cna utwór, który wita słuchacza intrygującą elektroniką na wzór twórczości Sigur Rós z albumu „( )” (2002). Może brakuje tu głębszego rozwinięcia, ale to ostatnia kompozycja, więc może i dobrze, że pozostawia taki niedosyt. Z pewnością przepraszać nie mają za co! 

Dla niektórych debiut będzie wydawał się prawdopodobnie bardziej intrygujący, a być może panowie z Pinkroom wykształcili tak oryginalny dla siebie styl, że ciężko będzie czymś słuchacza jeszcze zaskoczyć. „Unloved Toy” niczego nowego takiego bynajmniej nie wprowadził. Formacja skrzętnie kontynuuje swoją passę wybornej progresji, bo w zasadzie koła na nowo wymyślać nie musi. Jest dużo kontrastów, które na początku niezupełnie są zrozumiałe, ale jak wspomniałem, trzeba się w ich muzykę wgryźć, bo aranż wnosi multum odrębnych od siebie motywów. Polecam więc otwartym umysłom, bo jedyne czego Pinkroom brakuje w tym momencie, to profesjonalnej promocji tak inspirującego tworu. Śmiało może bowiem rywalizować z największymi pozycjami progresywnego poletka Polski.

PINKROOM – UNLOVED TOY (PROMO)