Spoiwo – Salute Solitude

★★★★★★★★✭☆

1. Disembrace 2. Skin 3. YOS 4. No Kingdom 5. Call Me Home 6. Flare 7. Years of Silence

SKŁAD: Paweł Bereszczyński – bass, Piotr Gierzyński – guitar, Simona Jambor – synth, Krzysztof Sarnek – drums, Krzysztof Zaczyński – synth

PRODUKCJA:Haldor Grunberg & Michał Miegoń

WYDANIE: 13 marca 2015 – niezależnie

Na naszej rodzimej scenie post-rockowej powoli zaczyna się robić ciasno. Ciasno na tyle, że kolejni debiutanci muszą zaproponować coś oryginalnego, świeżego, by zaistnieć w świadomości rozochoconych słuchaczy przez dłużej niż chwilę. Można bezpiecznie operować oklepanymi schematami – co czynią np. sympatyczni panowie z Besides – i robić to dobrze. Można też podjąć próbę przełamania tych schematów i wypłynąć na szerokie wody międzygatunkowych kolaży. Sęk w tym, że potrzeba do tego naprawdę solidnego okrętu i załogi, która wie, co robi i dokąd chce dopłynąć.

Debiutancki album Spoiwa nie pozostawia wątpliwości, że panowie chcą udać się w daleki rejs i świadomie wypatrują nowych lądów. Opuścili wewnętrzne morze pod nazwą post-rock i wypuścili się na wody ambientu, żeglując po nich bardzo śmiało. Pogoda z pewnością była sztormowa, a niebo szare i deszczowe. Udało się jednak dopłynąć do bezpiecznego portu, a efektem jest wielowątkowy, rozbudowany, muzyczny zapis podróży po różnych stylach i klimatach.

„Salute Solitude” kojarzy mi się właśnie z dźwiękami, które mógłbym chłonąć podczas samotnego rejsu po bezkresnym oceanie. Jest to muzyka przytłaczająca, masywna, chwilami epicka; ulubioną formą ekspresji twórców wydają się ściany dźwięku, w których z gitarowego zgiełku wyłapujemy linie melodii, plamy klawiszy i dudniące kotły.

Niesamowitą atmosferę budują przede wszystkim ambientowe, wyciszające motywy, połączone z nienachalnymi, shoegaze’ującymi gitarami i prostymi, ale klimatycznymi partiami klawiszy. Inna niż w typowym, post-rockowym graniu jest struktura utworów; Spoiwo odchodzi od klasycznego patentu „budowanie napięcia – eksplozja – wyciszenie”, choć i takie kompozycje usłyszymy (vide Yos). Cały album jest wewnętrznie spójny, a jego koncepcja rozciągnięta na wszystkie utwory; wyraźnie czuć, że nie są one autonomicznymi cząstkami, ale stanowią składowe większej całości, splatając się płynnie ze sobą. Dość brudne brzmienie pasuje do klimatu, który muzycy pragną wygenerować, choć czasami brakowało mi mocy, zwłaszcza w brzmieniu perkusji. Do wydania albumu nie można mieć zastrzeżeń – prosta, minimalistyczna grafika również pełni podrzędną rolę wobec budowanej atmosfery. Celowo nie wyróżniłem żadnych utworów – choć przy pierwszym kontakcie Spoiwo oczarowało mnie singlowym Skin, to po przesłuchaniu całego albumu nie jestem w stanie słuchać go w oderwaniu od całości.

„Nastrojowe kompozycje, w których harmonie łączą się z szaleństwem, a smutek potrafi eksplodować radością. Przestrzenny gitarowy zgiełk, spowity niepokojącą aurą syntezatorów tworzy melancholijną i potężną ścianę dźwięku”. Tak pisze o sobie Spoiwo. I wierzcie mi – nie jest to marketingowy bełkot, ale najszczersza prawda!