Troyka – Moxxy

●●●●●●●●○○

1. Rarebit 2. Dropsy 3. Crawler 4. Oedipus 5. Rest 6. Islands 7. Zebra 8. Chaplin

SKŁAD: Chris Montague – guitar, loops; Kit Downes – klawisze; Joshua Blackmore – perksuja

PRODUKCJA: Troyka, Robert Harder

WYDANIE: 2012 – Edition Records

www.troyka.co.uk

To chyba jedna z najtrudniejszych płyta do zrecenzowania w moim dorobku. „Moxxy” to fuzja chaosu i harmonii. Nazwijcie to oksymoronem, ale w tym przypadku innym słowem opisać się tego nie da. Przez cały czas, kiedy ma się już wrażenie, że coś z tej – wszak pozytywnej – kakofonii dźwięków rozumie, za chwilę uderza nas siła zmieszania i poczucia tępoty, które ciężko uporządkować w mniej lub bardziej harmonicznej wizji albumu. Tak jest przynajmniej na początku, ponieważ wraz z ostatnimi utworami maleje tempo. Trzeba przyznać, że gdyby było ono utrzymywane przy kolejnych kompozycjach, u wielu mogłoby spowodować poważne problemy rozstroju nerwowego. Oczywiście to ostrzeżenie byłoby odpowiednie dla tych, którzy pragną spożytkować zapoznanie się z twórczością Troyki w głębokiej analizie całych struktur rytmiczno-melodycznych, które same w sobie tak do końca nie są chyba możliwe do rozszyfrowania. Nic dziwnego, że okładka stylizowana na rosyjski plakat propagandowy z czasów zimnej wojny przedstawia satelitę. Ta muzyka z całą pewnością musiała być w jakiś sposób „konsultowana” z innym zakątkiem naszego wszechświata. To dźwięki nie z tej ziemi.

To dźwięki nie z tej ziemi

Chociaż płyta trwa zaledwie 45 minut, ja spędziłem z nią godziny. Czy było to nużące? Trudne w odbiorze? Nic z tych rzeczy. Chociaż za każdym razem, kiedy nie rozumiałem jednego fragmentu, poznając go przestawałem rozumieć poprzednie. Błędne koło nie miało końca i nadal nie ma. To jednak podstawowy plus płyty. Przesłuchując ten album po raz dziesiętny nie jestem w stanie odczuć rutyny, a na pewno świadomości jej pełnej inwigilacji, tudzież zrozumienia. To studnia bez dna, ale paradoksalnie bez echa, bo wiele części albumu najzwyczajniej ulatuje, by przy kolejnym przesłuchaniu po raz kolejny zaskakiwało od nowa. Dziwna to rzecz, ale poznania warta! Czemu?

W porównaniu do ich debiutu należy zauważyć znacznie odważniejsze podejście do tematu każdej z kompozycji. Najnowszy album nie jest już tak zdystansowany do słuchacza jak miało to miejsce na „Troyka” z 2009 roku. Ponadto nie zauważyłem jakichkolwiek zahamowań, a zróżnicowanie „Moxxy” często stawiało mnie pod ścianą, czy aby na pewno najnowsze wydawnictwo nie jest zbyt mocno przerysowane. Po czasie, z pełną tego świadomością rzeczę – nie! „Moxxy” w porównaniu do poprzedniczki nie jest płytą nadto rozwleczoną w czasoprzestrzeni nużących i powtarzających się dźwięków. To album jak najbardziej zwarty. Pełny w całej swojej krasie.

Ich muzyka bardzo łatwo kumuluje się w jedną, jasną i przyjemną do zrozumienia całość

Pierwszy utwór Rarebit to wyrafinowany jazz z elementami fusion i funkowymi ornamentami pokroju kunsztu Johna Scofielda z albumu „Überjam”. Wesoły motyw przesłania się bardzo ciekawymi, acz marginalnymi fragmentami unisona, które subtelnie podkreślają jazgotliwą galopadę trójki wirtuozów. W tym szaleństwie jest metoda, bo wielokrotnie powtarzające się różnorakie pasaże melodyczne bardzo łatwo kumulują się w jedną, jasną i przyjemną do zrozumienia całość, którą w drugiej części burzą szarżujące gitarowe popisy instrumentalnego brudu, aby po chwili kontynuować powolniejszym, niepokojącym nastrojem w kierunku jeszcze bardziej zawodzącego jazgotu w postaci Dropsy. Użyte flażolety, dysonanse i kontrapunkcje rytmiczne przez cały czas uzupełniane są łagodnymi melodiami, których ciągłość jeszcze częściej łamana jest ordynarnymi wejściami organów i jeszcze bardziej wymyślnymi wstawkami elektrycznej gitary. 

Tworzą kanonadę muzycznych fanaberii

Crawler to już pożywka dla stęsknionych spokoju i wyregulowania odbioru muzycznego uszu. Może to i ciekawe rozwiązanie, ale bluesowy nastrój po takiej burzy dźwiękowej ekstazy dobrze może sprawić się jedynie w charakterze albumowego przystanku do następnych uniesień. Utwór płynnie i wręcz niezauważalnie przenosi nas więc do kolejnego niepokojącego fragmentu albumu „Moxxy”, tj. Oedipus. Genialnie budująca nastrój kompozycja, przeciągnięta w hipnotyzujące frazowanie gitarowych brzdęków, które przerywa kolejna dawka solowych egzaltacji każdego z „tróyki” wykonawców. To jest to! W przeciwieństwie do Crawler, moment wyciszenia sprawdza się w Rest. Nie ma tu już powtarzającego się i ociężałego „marszu”, który nużyłby nasz umysł i ciało. Rest to newralgiczny kawał dobrej kompozycji ubranej w oniryczny pedantyzm melancholii. 

O ile wszystkie poprzednie utwory w mniejszym lub większym stopniu intrygują, tej cząstki tajemniczości i pomysłu brakuje w Islands, której uwagę skupia jedynie aranżacyjny balans motoryki powtarzającej się łamanejpulsacji. Zebra z kolei, to kompozycja, która pomysłem mogłaby być rozszerzeniem wielu motywów wspomnianego Crawler. Jednak zamiast topornie unoszącej się w geście znudzenia melodii mamy przyzwoity, iście rockowy riff, któremu wiele innych utworów mogłoby zazdrościć tak piekielnie dobrego groove’u. Po tak permanentnie ostającej w kanalikach usznych  kompozycji czeka już na nas żegnający kojącą aurą ostinato Chaplin. Doprawdy uspokajający numer!

Iście duchowe zakończenie i takich właśnie doznań życzyłbym każdemu z potencjalnych słuchaczy. Dla niecierpliwych jednak, kanonada muzycznych fanaberii może się okazać przeszkodą nie do pokonania, ale przecież nikt nie powiedział, że muzyka musi być łatwo przyswajalna. Ci, którzy zdecydują się na odważny krok w świat troykowych melodii może się to okazać bardzo ciekawym doświadczeniem, z którego muszę przyznać nie łatwo się wcale wyrwać. Płyta uzależniająca w wielu aspektach, niepozostawiająca po sobie nici zwątpienia, a wreszcie album zasługujący na wnikliwą uwagę.

TROYKA – MOXXY – PROMO ALBUM